Już pierwszy rozdział tej książki potwierdza, że najlepsze są proste i spontaniczne decyzje: nie mogłem znaleźć pracy, przygniatał mnie studencki kredyt, nie miałem cierpliwości za marną kasę siedzieć od 8.00 do 16.00 - wyjeżdżam na doczepkę na Kiribati i zostaję hospodynem domowym. Atol Tarawa, może nie miał rajsko brzmiącej nazwy, ale za to na zdjęciach prezentował się turkusowo, piaszczyście, palmowo. Autor „Życia seksualnego kanibali”, J. Maarten Troost, miał nadzieję, że wraz ze swoją dziewczyną, Sylwią pracującą dla amerykańskiej organizacji pomocowej, trafią do „przysłowiowego, zamieszkałego przez życzliwych i szlachetnych tubylców tropikalnego raju o przyrodzie bujnej i łagodnej oraz krajobrazie dostarczającym inspiracji do przedsięwzięć natury podniosłej i artystycznej.” Pierwsze migawki z okien samochodu mogły to tylko potwierdzać, ale bardzo szybko marzenia zostały zmyte przez oceaniczną falę ludzkiej … sraczki. Później kolejne wyobrażenia pryskały jak bański mydlane: dieta złożona z ryb i świeżych owoców (rzeczywistość: tuńczyk co dnia, o ile był lub konserwy podsyłane przez Australijczyków, z datą ważności kilka miesięcy wstecz). Piaszczyste plaże versus sterty pieluch i piętrzących się puszek. Błogostan zagłuszany codzień przez Makarenę. Miesiące bez elektryczności albo bez słodkiej wody, albo obu. Żółtaczka, cholera i ciągła biegunka. Raj na SORze.
Autor bardzo sprawnie poprowadził
nas przez historię i geografię atolu: kto i kiedy zawitał tu
pierwszy, jak przebiegła brytyjska kolonizacja Południowego
Pacyfiku, trochę o bitwie o Tarawę. Obok tych praczasów w pigułce,
mnóstwo informacji na temat życia codziennego: niebezpieczny system
„bubuti” zapobiegający kradzieży; dzieciobójstwo
poprzez palenie zużytych pieluch i dlaczego Miles Davis jest lepszy
niż Ochrona Justus?. Przez ponad trzysta stron autor raczy nas
podróżą na fali anegdot z nieco pikantnym poczuciem humoru: jak
zamówić The New Yorkera, albo ulubione CD na środek oceanu, jak
wpisać adres, którego … nie ma. Brak przystosowania, do życia na
atolu jest bardzo komiczny i idealnie sprawdził się, jako motyw letniej czytelniczej przygody.
Jakieś ale? Troost popadał
momentami w silnie nostalgiczną nutę, przeszłość Kiribati
wydawała mu się taka różowo-cukierkowa, bez złowrogiej,
penetrującej i zaśmiecającej atol „cywilizacji”. Tęsknił, a
jednak sam zajmował się importem nowinek. Nie oszukujmy się, nie
przybył na Kiribati asymilować się, w tekście nie zagłuszał
swojego protekcjonalnego tonu, chciał się ładnie opalić, przeżyć
przygodę. Dobrze, że pozostał człowiekiem spoza atolu, co
sprawiło, że całość wypadła bardzo zabawnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz