Jest coś takiego
w pisaniu szwedzkich autorek, coś pozwala mi wierzyć skrycie, że piszą one
tylko dla mnie i o mnie, że czytają moje myśli i przenoszą na papier. Po
zniewalającej Agnecie Pleijel, onirycznej Idze Linde, teraz w moje ręce trafia „O zmierzchu” Therese Bohman. I co?
Zakochuje się z miejsca. „Kobiety po
czterdziestce nie zrywają z partnerami. Napytałaś sobie biedy.” Tak,
kobieta powinna trwać, wierna, żadna tam niezależna, trzymająca opinie dla
siebie, no i nieszukająca dziury w całym. Ostatnie zdanie wieje taką nuda i
ściemą, że koniecznie kupcie tę książkę!
Karolina Andersson
zostaje nagle singielką, w okolicach po czterdziestce. Wielu twierdzi, że
kobiecie wtedy już zbyt wiele nie wypada. Ona zamieszka sama, po raz pierwszy
od kilku lat. Nigdy nie założyła rodziny, doskwiera jej samotność [także w
związkach]. Jest kobietą, lubianego przez wielu, sukcesu, profesorem sztuki na
Uniwersytecie w Sztokholmie. Wokół niej przewija się mnóstwo osób, wydarzeń,
pracy, ambicji i szans. Czy nowa sytuacja ją zniechęci i wprowadzi w nerwowość?
Karolina zajmuje się sztuką przełomu wieków, sztuką schyłku i nowego początku, sztuką
zmiany. Sama teraz wyczekuje takiej ery, bo zmiana zdaje się napędzać jej
życie. Jej prace, monografie i artykuły dotyczą głównie kobiet. Ciężko było mi
Karolinę polubić, ze względu na częste narzekanie, na rozchwianie w momencie wyboru oczywistego.
Ale chwila jestem identyczna!
Karolina skupia
się w pewnym momencie na Antonie Strömbergu, swoim doktorancie, którego jak na ironię długo nie
miała szansy poznać. Młody mężczyzna prowadził badania w Berlinie, szukając
informacji do rozprawy o Ebbie Ellis. Mimo początkowej antypatii, rodzi się
między nimi uczucie, a może tylko zależność [?]. Nie liczcie na cukierkowe
rozwiązanie w kolorze różu. Relacja toczy się wśród opowieści o kobiecie, która zgłosiła
sie kiedyś na ochotnika do pierwszej inseminacji nasieniem goryla. Bohnam jest
mistrzynią nieoczywistych narracji.
A nad tym wszystkim
jest jeszcze Sztokholm: zimny, niegościnny, introwertyczny. Miasto dudniące
podskórnym życiem, niedostępnym dla wszystkich. Jedyne w swoim rodzaju.
Bohman w pewnym z
wywiadów mówi, że chce napisać o kobiecie jakiej jej brakowało we współczesnej
literaturze: niezależnej, ale wrażliwej; nie wzorcu, ale też nie ofierze. To
niepopularna konwencja, a być może już definicja „nowej kobiety” naszych
czasów. Nie jest to kolejna Grace Melbury, czy Nora Ibsena. Karolina nie aspiruje
do bycia feministką rzucającą sie z gołym cycem na katedrę i manisfestującą
swoją niezależność. On po prostu nie chce żyć w ustalonych [narzuconych] ramach,
nie pragnie spełniać cudzych oczekiwań. W życiu bohaterki jest wiele podknięć,
chwil słabości, miotania i toksycznych relacji. Jednak proza Bohman jest daleka
od truzimów i tandetnego podbijania modnych tematów. To bardzo autentyczna,
subtelna literatura, nieaspirująca do miana przełomowego.
Therese Bohman „O zmierzchu”, tł. Justyna Czechowska,
Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2019
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz