Kiedy zaczęłam
czytać książkę Ottessy Moshfegh, od razu pomyślałam, że czytam Mirandę July,
ale taką na prochach. Pisanie zaskakujące, lekko bezwzględne, zdziczałe, w
postaci komicznej, ale niezabawnej. Inteligentnie narysowany obraz przed-jedenasto-wrześniowego
społeczeństwa, pogrążonego w optymizmie, nadprzyrodzonym narcyzmie, starannych
manicurach i ciuchach od projektantów.
Główna bohaterka
to bezimienna mieszkanka Upper East Side, młoda, atrakcyjna, z dyplomem historii
sztuki na Uniwersytecie Colombia. Kobieta dość ostentacyjnie odkrywa swoje
lenistwo i mizantropię. Jest sierotą, oprócz pojawiającego się tam i z powortem
faceta, niedowartościowanej przyjaciółki Revy, opycha się samotnością. Tuż po
studiach podejmuje pracę recepcjonistki w jednej z galerii sztuki w Chelsea.
Zarabia mało, ale więcej nie musi, bo stoi z nią pokaźny spadek. Rodzice:
wiecznie nieobecny ojcie zmarł na raka, matka salonowa alkocholiczka popełniła
samobójstwo. Nasz bohaterka nigdy nie była kochana, ani prowadzona przez życie,
a teraz postawnowiła po prostu od niego odpocząć. Postanawia nie mieć
przemyśleń, nie uczestniczyć w imprezach, przestać nie znosić wszytkich i
wszytkiego. Stopklatka i zamknięcie bolesnego i traumatycznego okresu w życiu. Marazm,
ale nie śmierć, bo Whoopie Goldberg, bo VHSy, bo filmy. Decyduje się na
medyczną hibernację: Neuroproxin, Silencior, Seconol, Nembutal, Valium,
Intermiterol. Mieszanka leków prawdziwych i wymyślonych, przepisanych przez odnalezioną
przypadkowo w książce telefonicznej lekarkę, doktor Turtle, dla której największe
niebezpieczeństwo w życiu generują fale z mikrofalówek. Recepty wyskakują spod
długopisu z fioletowym piórkiem. Psychotropy, niczym w szwedzkim bufecie pomogą
gównie ze względu na skutki uboczne, ale w razie czego lepiej wzywać karetkę. Terapia
to mistyfikacja, pogawędki przez telefon, kombinowanie jak nie dać się złapać
firmie ubezpieczeniowej, równie dobrze można by przez godzinę słuchać pogodynki.
[Być może lekarka to także halucynacja.] Śledzimy więc farmaceutyczny stan
poczwarki, letarg z przerwami na jedzenie, kibel, kawę i pogawędki z
neurotyczną przyjaciółką. Dni snują się w łóżku, między
kilkudziesięciogodzinnymi utratami świadomości i kieliszkami alkoholu. Gdyby
bohaterka żyła współcześnie zapewne wsparłyby ją hasztagi #mindfulness
#welness.
Autorka bardzo umiejętnie
buduje fasadę piękna i przywileju. Jej [anty]bohaterka sięga po piguły, aby
realizować swój projekt leczący traumę z przeszłości. Kobieta czująca się niewygodnie
w swoim ciele, pakująca w siebie tabletki, albo gumy do żucia, kolekcjonująca
karnety na siłownię, otępiająca się telewizją, chlająca tequilę, whiskey, wino,
łykająca Advil między kieliszkami. Uzależnienie w różnych formach. Bohaterka
niewiarygodna, w opisanej przez autorkę fikcji, urzeczywistnia [amerykański]
egocentryzm. Spektakl, może nawet satyra hiperwyindywidualizowanej duszy. Pisanie
Moshfegh (ponownie odwołuję się do July) niepokoi, jest zwodnicze, przedstwia dość
furiackie koncepcje, aby w ostatnim rozdziale konstatować, że świata nie da się
przespać
Wydawnictwo Pauza
zapowiada na 8 sierpnia “Mój rok relaksu i odpoczynku” po polsku, w przekładzie
Łukasza Buchalskiego.
Otessa Moshfegh „My year of rest and
relaxation”, Vintage 2019
Rozumiem, że można sobie darować? - bo nie jestem pewny po przeczytaniu tej recenzji :)
OdpowiedzUsuńPo lekturze Mirandy July, ta książka budziła tylko porównania... Nie musiałm jej czytać.
Usuń