Delikatne dźwięki i kontralt Beth Gibbons. „All mine”. Ciężki, smutny klimat idealny
na angielską pogodę - pada albo będzie padało. Samochód sunie po wąskich
uliczkach Bristolu. W oddali, nad rzeką Avon majaczy most. Piękny, wiszący most
Clifton. Świadek historii miasta i … pierwszych skoków na bungee pod koniec lat
70tych. Dziecko Isambarda Kingdoma Brunela, nowatora inżynierii XIX wieku, człowieka
wizjonera. Siedemdziesiąt pięć metrów wysokości powyżej poziomu wody. Dwie wieże,
każda pnie się w górę na dwadzieścia sześć metrów. Liczne samobójstwa. W dole
dziki wąwóz rzeki Avon. Spaceruję tam długo, siadam na trawie przy Kamerze
Obscura. Patrzę na przejeżdżające auta. W oddali biel Clifton Village.
Eleganckiej, ekskluzywnej, zielonej dzielnicy z pięknymi butikami,
eklektycznymi restauracjami. Dostojne gregoriańskie budynki na Royal York
Crescent stoją w idealnej harmonii z niezależnymi sklepikami, kafejkami. Dwa
kilometry kwadratowe Bristolu w stylu vintage, którym czas nadał szlachetność.
W słuchawkach sączy się „Glorybox”. Słońce
nieśmiało wygląda zza chmur, podkreślając kolory ścian drobnych sklepików.
Zamykam oczy. Sączę jabłecznik w The Coronation Tap. Spokój i cisza.
Odrętwienie z przyjemności. Błogość. I pomyśleć, że dziesięć wieków temu był tu
„tylko” warowny zamek. Chluba i chwała Normanów. Kiedyś miasto handlowe,
obecnie ważny ośrodek naukowy i artystyczny. Schodząc ulicą Parkową do
dzielnicy portowej mijam „Ostatnią księgarnię”, raj z książkami za dwa funty,
żadnych nowości ani bestsellerów, ale jest wszystko od Philipa Rotha po
Williama Burroughsa.
„Numb”. Postanawiam zabłądzić. Trafiam
do St George's Bristol. Wygląda jak muzeum. Osnuty bluszczem i
rozkwitającymi magnoliami. Zaczyna kropić deszcz. Wsłuchuje się w koncert trip
hopowych dźwięków i mżawki. Jakby brzmiały w tej hali koncernowej? To tu można
usłyszeć przecież Wagnera i Massive Attack, Philipa Glassa i drum basowe
Bristol Sound. To, co było i to co jest. Scena undergroundowa i offowa jest tu
bardzo popularna: groove acid jazz, dub reggae, art rap, drum n’ bass.
Wspinam się uliczkami. Do Brandon Hill Park, w którego centrum stoi 30-metrowa
Wieża Cabota. Pokonuję kilkadziesiąt stopni wąskim korytarzem, serce kołacze,
klaustrofobia wywołuje zawrót głowy. Wdrapałam się. Mogę podziwiać piękną panoramę
miasta. Cabot był genueńczykiem, ale osiadł w Bristolu w 1484 roku i przyjął
imię John. To on sprawił, że Brytyjczycy rościli sobie prawa do terenów Ameryki
Północnej, bowiem w pięć lat po Kolumbie dotarł do Nowej Funlandii i Labradoru.
Pomyśleć, że garstka ludzi wypływa drewnianym statkiem i mierzy się z ogromem oceanu, bezkresem, płynąć w nicość ... . Po tylu wiekach pozostaje duma. Historia Cabota była pierwszą jaką usłyszałam w Bristolu, a człowiek, który ją opowiadał był przejęty faktem, że tak niewielu ją zna.
Serce miasta. „Wandering stars” .
Tuż przy rzece Avon. Restauracje, puby, galeryjki wyrastają jak grzyby po
deszczu. Tu stacjonuje SS Great Britain, liniowiec zbudowany w 1843 roku. Największy
statek transoceaniczny na świecie, kursujący na trasie Liverpool-Nowy Jork, a
potem Liverpool-Melbourne. Pierwszy statek napędzanym śrubą, regularnie przez
dwadzieścia sześć lat pokonujący trasę między Starym i Nowym Światem. Uległ
uszkodzeniu w 1886 roku, niedaleko Przylądka Horn. Spacer wzdłuż rzeki w
deszczu jest romantyczny. Nawet samotny. Idę wolno. „Anglik spaceruje, nie biegnie”. Można schować się w @ Bristol, interaktywnym
centrum nauki, sztuki, planetarium i doświadczyć tornada, albo wpaść do „M Shed”. Można się po prostu poszwędać. Tak właśnie lubię. Nieskrepowanie i bez konkretnego planu. Bristol przespacerowany.
„Sour Sour Times”. Jest też stare miasto z kipiącym życiem
rynkiem Świętego Mikołaja. Uliczki pokryte kocimi łbami. Jest tu
ponad sto zabytków klasy pierwszej. List jest długa – Katedra Bristolska,
Kościół St. Mary Redcliff, gregoriańskie
kamieniczki przy Queens Square. Najstarszy i najdłużej działająca scena teatralna Bristol Old Vic z 1743 roku. A po drugiej
stronie miasta, Nelson Street, żadnych zabytków, na murach
krzyczy prawdziwa galeria sztuki muralowej. Kontrast. Kolor. Fluorescencyjnie, aż drapie w oczy.
I tym właśnie Bristol skradł moje serce – stare i nowe funkcjonuje obok
siebie w niezwykłej harmonii. „United”. „Każde
miasto to ma”, mógłby powiedzieć ktoś. Ma. Ale tutaj symbioza osiągnęła mistrzostwo.
Tradycyjne korzenie, trochę angielskiej sztywności i architektoniczny
indywidualizm razem. Miasto mostów, łódek, balonów, Brunel i Bankeys. Pięknie, kulturalnie
i naukowo. To tu urodzili się Wallace i Grommit autorstwa mistrza plasteliny,
Nicka Parka. Wyobrażam sobie jak mówią dialektem bristolskim, Brizzle (lub Bristle). Istna gratka dla
filologów! Ratyzacja kompletna! "Area" staje się “areawl",
zaś "cereal" staje się
"cereawl". To oczywiście
nadaje smaku całemu pobytowi, a w bezpośrednim kontakcie, może wywołać
kaskadowy śmiech lub grobową ciszę - z bezsilności, z kompletnego
niezrozumienia.
Zdjęcia autorki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz