Pages

czwartek, 13 czerwca 2013

Bristol po godzinach


Delikatne dźwięki i kontralt Beth Gibbons. „All mine”. Ciężki, smutny klimat idealny na angielską pogodę - pada albo będzie padało. Samochód sunie po wąskich uliczkach Bristolu. W oddali, nad rzeką Avon majaczy most. Piękny, wiszący most Clifton. Świadek historii miasta i … pierwszych skoków na bungee pod koniec lat 70tych. Dziecko Isambarda Kingdoma Brunela, nowatora inżynierii XIX wieku, człowieka wizjonera. Siedemdziesiąt pięć metrów wysokości powyżej poziomu wody. Dwie wieże, każda pnie się w górę na dwadzieścia sześć metrów. Liczne samobójstwa. W dole dziki wąwóz rzeki Avon. Spaceruję tam długo, siadam na trawie przy Kamerze Obscura. Patrzę na przejeżdżające auta. W oddali biel Clifton Village. Eleganckiej, ekskluzywnej, zielonej dzielnicy z pięknymi butikami, eklektycznymi restauracjami. Dostojne gregoriańskie budynki na Royal York Crescent stoją w idealnej harmonii z niezależnymi sklepikami, kafejkami. Dwa kilometry kwadratowe Bristolu w stylu vintage, którym czas nadał szlachetność. W słuchawkach sączy się „Glorybox”. Słońce nieśmiało wygląda zza chmur, podkreślając kolory ścian drobnych sklepików. Zamykam oczy. Sączę jabłecznik w The Coronation Tap. Spokój i cisza. Odrętwienie z przyjemności. Błogość. I pomyśleć, że dziesięć wieków temu był tu „tylko” warowny zamek. Chluba i chwała Normanów. Kiedyś miasto handlowe, obecnie ważny ośrodek naukowy i artystyczny. Schodząc ulicą Parkową do dzielnicy portowej mijam „Ostatnią księgarnię”, raj z książkami za dwa funty, żadnych nowości ani bestsellerów, ale jest wszystko od Philipa Rotha po Williama Burroughsa.

Numb”. Postanawiam zabłądzić. Trafiam do St George's Bristol. Wygląda jak muzeum. Osnuty bluszczem i rozkwitającymi magnoliami. Zaczyna kropić deszcz. Wsłuchuje się w koncert trip hopowych dźwięków i mżawki. Jakby brzmiały w tej hali koncernowej? To tu można usłyszeć przecież Wagnera i Massive Attack, Philipa Glassa i drum basowe Bristol Sound. To, co było i to co jest. Scena undergroundowa i offowa jest tu bardzo popularna: groove acid jazz, dub reggae, art rap, drum n’ bass.

Wspinam się uliczkami. Do Brandon Hill Park, w którego centrum stoi 30-metrowa Wieża Cabota. Pokonuję kilkadziesiąt stopni wąskim korytarzem, serce kołacze, klaustrofobia wywołuje zawrót głowy. Wdrapałam się. Mogę podziwiać piękną panoramę miasta. Cabot był genueńczykiem, ale osiadł w Bristolu w 1484 roku i przyjął imię John. To on sprawił, że Brytyjczycy rościli sobie prawa do terenów Ameryki Północnej, bowiem w pięć lat po Kolumbie dotarł do Nowej Funlandii i Labradoru. Pomyśleć, że garstka ludzi wypływa drewnianym statkiem i mierzy się z ogromem oceanu, bezkresem, płynąć w nicość ... . Po tylu wiekach pozostaje duma. Historia Cabota była pierwszą jaką usłyszałam w Bristolu, a człowiek, który ją opowiadał był przejęty faktem, że tak niewielu ją zna.

Serce miasta. „Wandering stars” . Tuż przy rzece Avon. Restauracje, puby, galeryjki wyrastają jak grzyby po deszczu. Tu stacjonuje SS Great Britain, liniowiec zbudowany w 1843 roku. Największy statek transoceaniczny na świecie, kursujący na trasie Liverpool-Nowy Jork, a potem Liverpool-Melbourne. Pierwszy statek napędzanym śrubą, regularnie przez dwadzieścia sześć lat pokonujący trasę między Starym i Nowym Światem. Uległ uszkodzeniu w 1886 roku, niedaleko Przylądka Horn. Spacer wzdłuż rzeki w deszczu jest romantyczny. Nawet samotny. Idę wolno. „Anglik spaceruje, nie biegnie”. Można schować się w @ Bristol, interaktywnym centrum nauki, sztuki, planetarium i doświadczyć tornada, albo wpaść do „M Shed”. Można się po prostu poszwędać. Tak właśnie lubię. Nieskrepowanie i bez konkretnego planu. Bristol przespacerowany.

 Sour Sour Times”. Jest też stare miasto z kipiącym życiem rynkiem Świętego Mikołaja. Uliczki pokryte kocimi łbami. Jest tu ponad sto zabytków klasy pierwszej. List jest długa – Katedra Bristolska, Kościół St. Mary Redcliff, gregoriańskie kamieniczki przy Queens Square. Najstarszy i najdłużej działająca scena teatralna Bristol Old Vic z 1743 roku. A po drugiej stronie miasta, Nelson Street, żadnych zabytków, na murach krzyczy prawdziwa galeria sztuki muralowej. Kontrast. Kolor. Fluorescencyjnie, aż drapie w oczy.

I tym właśnie Bristol skradł moje serce – stare i nowe funkcjonuje obok siebie w niezwykłej harmonii. „United”. „Każde miasto to ma”, mógłby powiedzieć ktoś. Ma. Ale tutaj symbioza osiągnęła mistrzostwo. Tradycyjne korzenie, trochę angielskiej sztywności i architektoniczny indywidualizm razem. Miasto mostów, łódek, balonów, Brunel i Bankeys. Pięknie, kulturalnie i naukowo. To tu urodzili się Wallace i Grommit autorstwa mistrza plasteliny, Nicka Parka. Wyobrażam sobie jak mówią dialektem bristolskim, Brizzle (lub Bristle). Istna gratka dla filologów! Ratyzacja kompletna! "Area" staje się “areawl", zaś "cereal" staje się "cereawl". To oczywiście nadaje smaku całemu pobytowi, a w bezpośrednim kontakcie, może wywołać kaskadowy śmiech lub grobową ciszę - z bezsilności, z kompletnego niezrozumienia.


 Zdjęcia autorki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz