Siedzę
sobie na plaży. Czy jest spokojnie? Leniwie? Czy przewracam się z
brzucha na plecy, a słońce maluje mnie na mahoń? Nic z tych rzeczy. To se ne vrati pane Havranek, bo dzieci
postanowiły przeskoczyć k-a-ż-d-ą falę (nie przyjmują do wiadomości, że jest to
n-i-e-m-o-ż-l-i-w-e), chcą zdeptać cudze babki z piasku, starsze uciekają przed
młodszymi, jedni budują zamki, a drudzy właśnie symulują tsunami. Krzyki,
piski, harmider i łzy. Fikołki z materaca do wody, pod nią, z niej. Morze dudni
falami i próbuje przekrzyczeć wesołą gromadę, ale i jemu się nie udaje.
A ja, ja chcę stopić się z leżakiem. Przesiąknąć przez
malutkie otworki brezentu i spaść cichutko tysiącem komórek między miliony
ziarenek żółto-białego piasku. Jest wilgotny, a jednak przesuwa się z wiatrem. Lekko.
Delikatnie. Zasysa mnie drobinka po drobince. Bezwład. Mogłabym zaczepiać się
jak on na kolorowych parawanach, zawisnąć na nich na moment. Suspens. Pauza. Ale
już za chwilę muszę ponownie poddać się grawitacji. Wirować. Kręcić się. Wpaść
w oko mewie. Przefrunąć między palikami falochronów. Zderzyć się z ziarenkiem
soli. Pchnięta mocnym powiewem, ławicą innych ziaren, kłuć plażowiczów, niczym
małe, ostre igiełki. Akupunktura á la
plage. Na koniec spadam na fotel.
Cisza. Ania czyta o Jurku, drapie się w dłonie, a jedna jej noga zakopana
jest w piachu. Spogląda, co jakiś czas, przez czarne szkła okularów, na szalejące
w oddali dzieci. Burza opanowana. Siedzę
więc z Anią na plaży. Jest błogo. Moje myśli nadal szybują, ale wysoko, w
mezosferze. Nieuchwytne. Niezakłócane. Zen. Później idziemy biegać.
∞
Na przekór
wszystkiemu lubię polskie morze i zapomniałam już jakie jest czarujące.
Nie jest to wprawdzie Adriatyk, nie ma krystalicznej wody z tym pięknym, szafirowym
odcieniem, tu rozmawiamy raczej o grafitowo- szarym, metalicznym, sinym. Pogoda
w kratkę, słońce przychodzi i odchodzi kiedy chce, ma w nosie fakt, że człowiek
pędzi sześćset kilometrów na wymarzony tydzień wakacji i śni o słońcu od rana
do wieczora. Piasek białawy, żółtawy, szary, a jego stopień czystości czasami
dyskusyjny. Wczasowicze siedzą sobie na głowach, większość buduje twierdze z
parawanów, szczelnie okopując się przed wiatrem i sąsiadem. Tłum, a
plaża wąska. I czasem rzucam w eter: „Powinniśmy
byli jechać do Grecji...”. A jednak jest tu coś, co mnie mieszczucha uspokaja
i coś co wzbudza sentyment. I nie mówię o szumie, który otula jak szal,
bardziej rozczula mnie słony zapach powietrza, rześkość o poranku, piękne
zachody słońca, uczucie zapadających się w piasku stóp, muskanie łydek przez zimne
jęzory fal. Lubię patrzeć jak wydmy prężą się wzdłuż wybrzeża, porośnięte
kocankami i jasieńcami, lnicą wonną, czy nadmorskim groszkiem. I mimo, że
pięćdziesiąt metrów dalej stoją plastikowe, obskurne budy z tonami tandetnych
zabawek, gadżetów, ręczników, lodów i obciekających cukrem deserów, quasi-wesołe miasteczka, to lubię tu
wracać. Lubię iść plażą, przeskoczyć kilka falochronów wyrastających z piachu,
widzieć krążące mewy niczym szybowce, lubię jak fala za falą toczy spokój do
mojego umysłu. Lubię tu po prostu iść przed siebie, ku horyzontowi, który
załamuje się mnogością odcieni błekitu. Na
przekór wszystkiemu. Lubię. Wieczorem puszczamy lampiony.
Fotografie: autorka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz