„Dzienniki Bridget Jones”, „Miłość
nad rozlewiskiem”, czy inne Grochole i Weisberger, są mi tak obce jak
fizyka kwantowa, z tą subtelną różnicą, że te pierwsze mnie odrzucają, zaś tą ostatnią
szczerze chciałbym zrozumieć. W mojej bibliotece są DWIE pozycje chick-lit, kupione w chwili słabości,
jakiegoś znudzenia, a nawet śmiem twierdzić momentalnej niepoczytalności. Mimo
kilku marnych prób nie mogę znaleźć więzi z tym rodzajem literatury, jest ona dla mnie przewidywalna do
bólu, sztampowa i, co tu dużo mówić, nudna. Ale jest lato więc, szukałam
czytadła, czegoś lekkiego - kto by przypuszczał, że tak się zmęczę.
„Spotkajmy się w
kawiarni” Jenny Colgan to historia Isabel, młodej kobiety, wplątanej w
skomplikowany związek ze swoim szefem Graeme’em, no może nie aż tak
skomplikowany z jego punktu widzenia. Co tu skomplikowanego w fakcie, że Issy
jest jego kochanką, kucharką, pocieszycielką kiedy ON ma na to ochotę. A ONA?
Ona wpada po uszy. Jest trochę roztrzepana, naiwna, dobroduszna, co ma
prawdopodobnie dodawać uroku. Ma dobrze płatną pracę
w korporacji i właśnie kupiła mieszkanie. I jak to bywa w bajkach oraz tanich
romansach przychodzi katastrofa, w jednej chwili wali się wszystko. Romans
wychodzi na jaw, choć nie do końca, bo od miesięcy już żyło nim biuro, wbrew
staraniom zainteresowanych. Zaraz potem Issy traci pracę, Graeme ją zostawia. Jest
źle. Wizja przyszłości –nijaka. Ale momencik, czyż taka beznadzieja nie jest
właśnie przyczółkiem dla czegoś nowego? Przecież główna bohaterka albo ma jakiś
cudowny talent (w tym wypadku pieczenie ciast i babeczek), albo podda się metamorfozie
i samodoskonaleniu, albo zdarzy się cud
w postaci spadku, wygranej w Lotto, albo objawienie, albo inne równie
„zaskakujące” wydarzenie. Nawet bank, który zwykle rygorystycznie podchodzi to
udzielania kredytów i pożyczek, tu bez większych oporów, wszak Issy ma to „coś”,
przyznaje potrzebne pieniądze. I wydaje się, że tragedia zażegnana. Nic
bardziej mylnego, kolejny zwrot akcji, bo wymarzona kawiarenka nie przynosi
kokosów, nie jest nawet zauważana przez mieszkańców okolicy. Dobrze, że
zdarzają się wypadki i darmowa reklama w gazecie – myślicie co ma piernik do
wiatraka, w tej książce ma. Potem idzie z górki. Interes się kręci, trzeba
zadbać o uczucia. Niby rozwiązanie jest oczywiste, od sto trzydziestej drugiej
strony wiadomo, kto będzie tym trzecim w trójkącie namiętności i zawirowań
emocjonalnych, ale Issy waha się: łajdak i maminsynek czy zwykły, uczciwy facet
i stąd kolejne punkty zwrotne. Na litość boską! Nic nie ma tu prawa czytelnika zaskoczyć.
Nic. Bohaterowie są kalką tych opisanych w podobnych książkach, te same typy. Jedyne
przymiotniki, które w przypadku tej pozycji cisną mi się na papier to: sympatycznie,
słodko (są wszakże przepisy na ciasta i babeczki), miło i ... jak zwykle. Nuda.
Nuda i nuda, nawet na letnie, leniwe dni. Okładka też jest jak zwykle, o rany - pastelowa…
. Za dużo cukru w cukrze.
Jenny Colgan, „Spotkajmy się w kawiarni”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz