Nowy Rok,
niezmiennie czas posumowań i postanowień. Będę biegać, schudnę, nauczę się
gotować, tańczyć, polecę na Maderę i oczywiście będę więcej czytać, nadrobię wszelkie
zaległości: filmowe, książkowe, teatralne, muzyczne. Znacie to? Co roku to
samo. Noworoczny zapał jest cudowny, daje nadzieję, rozaniela. Jeszcze jedna carte blanche, zupełnie jakbyśmy rodzili
się na nowo.
W internecie
znalazłam ostatnio wyzwanie zorganizowane przez portal www.bookznami.pl: „Przeczytaj
tyle ile masz wzrostu”. Trzeba do końca grudnia 2014 przeczytać tyle
książek, aby utworzyły wieżę wyższą od nas samych. Od razu przeliczam. Mam 169 centymetrów,
grubość, na przykład czytanego obecnie „Cudu”
Karpowicza to jakieś 2,5 centymetra, czyli wychodzi 67 300-stronicowych książek.
Hmm…. W 2013 udało mi się przeczytać około 60, nie liczę tych czytanych z
Lilianką i „branżowych”. Nie wiem czy to dużo, skali czytelniczej brak, ale uważam,
że to bardzo przyzwoicie, zważywszy, że średnio osiem godzin dziennie pracuję,
mam czas dla rodziny, chadzam na kawki z przyjaciółmi, cos tam sprzątnę,
wypiorę, gdzieś się przebiegnę, gdzieś pojadę. A jak porównam się do
przeciętnego rodaka, 60,8% w ogóle nie czyta, tak wtedy czuje siłę mojego
czytelniczego kalibru. Jestem niezła, ale po co porównywać się do słabszych, żadna
przyjemność i satysfakcja. 60 książek rocznie to całkiem dobry wynik. Bawiąc
się w statystyka, to jedna pozycja tygodniowo w ciągu roku.
Ale hola, hola,
już pojawia się żółta kulka stukająca mnie w głowę, jak u pomysłowego
Dobromira, o co chodzi? Gdzie ja zmierzam z tym myśleniem? Czy to wyścigi? Czy
przygotowuję się zawodów w sprinterskim czytaniu? Idę na ilość? Czy to w ogóle
ma znaczenie? Owszem lubię wyzwania czytelnicze, ale bardziej te w stylu:
„Rosja w literaturze”, „Polacy nie gęsi, czyli czytajmy polską literaturę”,
„Serie wydawnicze”, czyli JAKOŚĆ. Sięgam wtedy po książki o konkretnej tematyce, często takie, których sama bym nie wybrała. To także
szansa na poznanie innych moli książkowych, bloggerów, rozmowy o literaturze.
Polecam! Dlatego nie dam się wciągnąć w spiralę dzikiej i rozpaczliwej mani
czytania. Mam swój rytm. Czytanie jest ważne, ale nie najważniejsze. Czy
chciałabym czytać więcej? Oczywiście. Chciałabym mieć ten luksus pochłaniania książek
non stop, całymi dniami. W zasadzie to moja koncepcja raju. Podziwiam tych,
którym udało się połknąć 100 czy 150 pozycji.
Szacunek. Nie wnikam, czy to były książki o objętości „Ulissesa”, czy może raczej „Trzech
kobiet” Lessing, choć ciekawi mnie jak oni to robią. Czy chciałbym
przeczytać całą klasykę literatury? Tak! Ciągle ubolewam, że nie uporałam się jeszcze
z „Biesami”, „Braciami Karamazow”, czy „W
poszukiwaniu straconego czasu”. Dręczy mnie to i trochę mi wstyd, że wciąż
jestem w polu. Ale w obecnym stanie rzeczy lubię też inne, rzeczywiste wyzwania: matkowanie, pracowanie, bieganie, kolegowanie i słodkie nicnierobienie.
I choć jedno z
moich postanowień na 2014 brzmiało ”nadrobić zaległości książkowe (przynajmniej
te z 2013)”, to pójdę za radą przyjaciółki Ani – „będę czytać, nie nadrabiać”.
Tego wszystkim molom książkowym życzę.
Dla mnie czytanie to przyjemność, nie zawody. Zatem nie nadrabiam, bawię się. Czego wszystkim innym życzę.
OdpowiedzUsuńDokładnie takie same mam przemyślenia w tym temacie. Też przeczytałam 60 książek w tym roku i wydaje mi się, że jest to liczba optymalna w moim przypadku. Dla mnie w czytaniu bardzo ważna jest też refleksja towarzysząca lekturze i czasami po jakiejś książce, która zrobiła na mnie duże wrażenie, robię sobie chwilę przerwy, żeby przemyśleć sprawę, szukam w internecie dodatkowych informacji i to wydaje mi się też ważną częścią procesu czytelniczego. Poza tym nie chciałabym uzależniać grubości czytanych książek od tego, że chcę przeczytać ich jak najwięcej.
OdpowiedzUsuńTouché! w wyścigach książkowych, na przemyslenia miejsca brak zdecydowanie.
Usuń