Pages

piątek, 3 stycznia 2014

„Powieść wiktoriańska w XXI wieku, czyli „Intryga małżeńska” Eugenidesa”





Jeffrey Eugenides to dość osobliwy pisarz, bo jego powieści pojawiają się w tempie średnio jednej na dziewięć lat – w 1993, w 2002 i w 2011. Być może czas tworzenia wpływa na ich jakość, bo jak do tej pory wszystkie odniosły sukces: „Przekleństwa niewinności” - sfilmowane przez Sofię Coppolę, „Middlesex”, za którą dostał Pulitzera i obawiam się, że grad pochwał spadnie też na najmłodsze dziecko - „Intrygę małżeńską”. Ta ostatnia nasuwa natychmiast myśl o dziewiętnastowiecznych powieściach Jane Austen i sióstr Brontë, Eugenides jest wszakże najpoważniejszym przedstawicielem amerykańskiego neorealizmu. I faktycznie, będzie o miłości, a nawet o miłosnym trójkącie, bez współczesnych perwersji. Przenosimy się na początek lat osiemdziesiątych, do Providence, na Uniwersytet Browna. Rok, w którym trójka studentów – Madeleine, Mitchell i Leonard kończy studia. Wchodzą w dorosłość, pełni nadziei, pełni planów, marzeń. Wszystko wydaje się takie proste, jakby dyplom magicznie przychylał nieba. Maddy studiuje anglistykę, Mitchell religioznawstwo, zaś Leonard, najbardziej uzdolniony z całej trójki, biologię i filozofię. Ich troje. Panienka z dobrego domu, zawsze lubiana w szkole, trochę rozdarta, trochę niepewna. Kulturalny marzyciel, idealny wręcz materiał na męża (w oczach potencjalnych teściów oczywiście), poprawny aż do przesady oraz wybitny umysł, aczkolwiek nieco ekscentryczny i cierpiący na chorobę maniakalno-depresyjną. Po studiach ona próbuje dostać się na wydział literatury Yale, chce pisać i zostać „wiktorianistką”. Leo otrzymuje stypendium i rozpoczyna pracę w laboratorium biochemicznym, prowadząc badania nad drożdżami, zaś Mitchell podróżuje po Europie i mistycznych Indiach. Cała trójka krąży wokół siebie, zderza się, odpycha, a to wszytko w oparach okrutnej samotności. Realistyczny obraz głównych bohaterów momentami mnie przerażał. Są tacy namacalni, ale miłość jaka się między nimi zrodziła, uległa dekonstrukcji. Maddy wyznaje Leonardowi "Je t'aime. Kocham cię", ale riposta jest dość bolesna i cyniczna "Po pierwszym wyznaniu kolejne "kocham cię" nie znaczy już nic." Szybko okazuje się, że idee są tylko ideami i następuje brutalne zejście na ziemię, wręcz zderzenie z rzeczywistością. Tu, chcąc nie chcąc, nasuwa się pytanie: kto dostanie rękę Maddy? Tak, tak nie ma przed tym ucieczki. W tle majaczy bowiem początek ery Regana, amerykańskie przedmieścia, jakieś pozostałości idealizmu hipisów, purytanizm. Dobrze, że Eugenides podaje to z ironią i lekkim dowcipem.

Ta książka jest dla mnie przede wszystkim dialogiem Eugenidesa z postmodernistami, nie, nie dialogiem to zbyteczny eufemizm, jest wyraźnym sprzeciwem przeciwko koncepcji literatury według Derridy, przeciwko „francuskiej teorii”. Maddy także czuje się w tym wszystkim zagubiona i po kursie semiotyki biegnie poczytać Balzaka, „jakie to było cudowne, gdy jedno zdanie wynikało logicznie z poprzedniego!”. "Teoretycy semiotyki  chcieli, żeby książka, ta z trudem wywalczona, transcendentna rzecz, była tekstem, przypadkowym, nieokreślonym i otwartym na sugestie". Dekonstrukcjonizm w czystej formie, ze swoją idiomatycznością, kontekstualizmem i inwencją. Literatura może być odbierana na wiele sposobów, bowiem istnieje mnogość i wielość interpretacji tego co spisane i tego co poza tekstem. W tej powieści jest mnóstwo książek, multum, czytanie, czy bardziej pochłanianie, znajduje się na równi z oddychaniem. Książki są drogowskazami, są wyznacznikami i punktami odniesienia, aż do bólu. Są początkiem przeintelektualizowanych rozmów i szalonych przemyśleń. Maddy zaczytuje się w „Fragmentach dyskursu miłosnego” Barthesa, w Eco, Edith Wharton, Henry’m James’ie, Mitchell w Hemingwayu, świętej Teresie, "Wyznaniach" świętego Augustyna, Mertonie, Tołstoju.

Eugenides dość odważnie wraca do powieści wiktoriańskiej, czy uda mu się podbić serca czytelników? Mówi: "forma powieści osiągnęła apogeum wraz z rozwojem intrygi małżeńskiej i nigdy się nie podniosła po jej zaniku. W czasach kiedy życiowy sukces zależał od mariażu, a mariaż zależał od pieniędzy, powieściopisarze mieli o czym pisać. Wielkie dzieła epickie traktowały o wojnach, powieść zaś o małżeństwie. Równość płci, korzystna dla kobiet, dla powieści już tak korzystna nie była. A rozwód całkowicie ją zgubił". Czy wiktorianizm ma szansę w XXI wieku? Czy to tylko szaleńcza próba zdolnego pisarza?




Jeffrey Eugenides „Intryga małżeńska” Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2013

3 komentarze:

  1. Wciąż mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć do tej książki. Zwłaszcza po tej recenzji czuję, że chętnie bym się zastanowiła nad problemami, które podejmuje Eugenides.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachęcam. obesrwując Twój gust czytelniczy myślę, że nie będziesz zawiedziona.

      Usuń
  2. Dokonałaś zdumiewającej dekonstrukcji tej książki, która mnie pozostawiła bezradną ;)

    OdpowiedzUsuń