„Powieść wiktoriańska w XXI wieku, czyli „Intryga małżeńska” Eugenidesa”
Jeffrey Eugenides
to dość osobliwy pisarz, bo jego powieści pojawiają się w tempie średnio jednej
na dziewięć lat – w 1993, w 2002 i w 2011. Być może czas tworzenia wpływa na
ich jakość, bo jak do tej pory wszystkie odniosły sukces: „Przekleństwa niewinności” - sfilmowane przez Sofię Coppolę, „Middlesex”, za którą dostał Pulitzera i
obawiam się, że grad pochwał spadnie też na najmłodsze dziecko - „Intrygę małżeńską”. Ta ostatnia nasuwa natychmiast myśl o dziewiętnastowiecznych
powieściach Jane Austen i sióstr Brontë, Eugenides jest wszakże najpoważniejszym
przedstawicielem amerykańskiego neorealizmu. I faktycznie, będzie o miłości, a
nawet o miłosnym trójkącie, bez współczesnych perwersji. Przenosimy się na
początek lat osiemdziesiątych, do Providence, na Uniwersytet Browna. Rok, w
którym trójka studentów – Madeleine, Mitchell i Leonard kończy studia. Wchodzą
w dorosłość, pełni nadziei, pełni planów, marzeń. Wszystko wydaje się takie
proste, jakby dyplom magicznie przychylał nieba. Maddy studiuje anglistykę, Mitchell
religioznawstwo, zaś Leonard, najbardziej uzdolniony z całej trójki, biologię i
filozofię. Ich troje. Panienka z dobrego domu, zawsze lubiana w szkole, trochę
rozdarta, trochę niepewna. Kulturalny marzyciel, idealny wręcz materiał na męża
(w oczach potencjalnych teściów oczywiście), poprawny aż do przesady oraz
wybitny umysł, aczkolwiek nieco ekscentryczny i cierpiący na chorobę
maniakalno-depresyjną. Po studiach ona próbuje dostać się na wydział literatury
Yale, chce pisać i zostać „wiktorianistką”.
Leo otrzymuje stypendium i rozpoczyna pracę w laboratorium biochemicznym,
prowadząc badania nad drożdżami, zaś Mitchell podróżuje po Europie i mistycznych
Indiach. Cała trójka krąży wokół siebie, zderza się, odpycha, a to wszytko w oparach
okrutnej samotności. Realistyczny obraz głównych bohaterów momentami mnie
przerażał. Są tacy namacalni, ale miłość jaka się między nimi zrodziła, uległa
dekonstrukcji. Maddy wyznaje Leonardowi "Je t'aime. Kocham cię", ale riposta jest dość bolesna i
cyniczna "Po pierwszym wyznaniu
kolejne "kocham cię" nie znaczy już nic." Szybko okazuje się, że idee są tylko ideami i następuje
brutalne zejście na ziemię, wręcz zderzenie z rzeczywistością. Tu, chcąc nie
chcąc, nasuwa się pytanie: kto dostanie rękę Maddy? Tak, tak nie ma przed tym
ucieczki. W tle majaczy bowiem początek ery Regana, amerykańskie przedmieścia,
jakieś pozostałości idealizmu hipisów, purytanizm. Dobrze, że Eugenides podaje
to z ironią i lekkim dowcipem.
Ta książka jest
dla mnie przede wszystkim dialogiem Eugenidesa z postmodernistami, nie, nie
dialogiem to zbyteczny eufemizm, jest wyraźnym sprzeciwem przeciwko koncepcji
literatury według Derridy, przeciwko „francuskiej
teorii”. Maddy także czuje się w tym wszystkim zagubiona i po kursie
semiotyki biegnie poczytać Balzaka, „jakie
to było cudowne, gdy jedno zdanie wynikało logicznie z poprzedniego!”. "Teoretycy semiotyki chcieli, żeby książka, ta z trudem
wywalczona, transcendentna rzecz, była tekstem, przypadkowym, nieokreślonym i
otwartym na sugestie". Dekonstrukcjonizm w czystej formie, ze swoją idiomatycznością,
kontekstualizmem i inwencją. Literatura może być odbierana na wiele sposobów,
bowiem istnieje mnogość i wielość interpretacji tego co spisane i tego co poza tekstem.
W tej powieści jest mnóstwo książek, multum, czytanie, czy bardziej
pochłanianie, znajduje się na równi z oddychaniem. Książki są drogowskazami, są
wyznacznikami i punktami odniesienia, aż do bólu. Są początkiem przeintelektualizowanych
rozmów i szalonych przemyśleń. Maddy zaczytuje się w „Fragmentach dyskursu miłosnego” Barthesa, w Eco, Edith Wharton,
Henry’m James’ie, Mitchell w Hemingwayu,
świętej Teresie, "Wyznaniach" świętego Augustyna, Mertonie, Tołstoju.
Eugenides dość odważnie wraca do powieści
wiktoriańskiej, czy uda mu się podbić
serca czytelników? Mówi: "forma powieści osiągnęła apogeum wraz z rozwojem intrygi małżeńskiej i
nigdy się nie podniosła po jej zaniku. W czasach kiedy życiowy sukces zależał
od mariażu, a mariaż zależał od pieniędzy, powieściopisarze mieli o czym pisać.
Wielkie dzieła epickie traktowały o wojnach, powieść zaś o małżeństwie. Równość
płci, korzystna dla kobiet, dla powieści już tak korzystna nie była. A rozwód
całkowicie ją zgubił". Czy wiktorianizm ma szansę w XXI wieku? Czy to
tylko szaleńcza próba zdolnego pisarza?
3 komentarze
Wciąż mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć do tej książki. Zwłaszcza po tej recenzji czuję, że chętnie bym się zastanowiła nad problemami, które podejmuje Eugenides.
OdpowiedzUsuńZachęcam. obesrwując Twój gust czytelniczy myślę, że nie będziesz zawiedziona.
UsuńDokonałaś zdumiewającej dekonstrukcji tej książki, która mnie pozostawiła bezradną ;)
OdpowiedzUsuń