„Myślałem, że moja żona będzie
jak to żebro Adama, z którego jak wierzą chrześcijanie podochodzi
kobieta: niezbędna, ale niewidoczna”
- stwierdza osiemdziesięcioletni lekarz, będąc w agonii swych ostatnich dni, gdzieś na Mauritiusie. Trawi go rak, mimo
to nie czuje pokory,
na żalu,
nie sili się na przeprosiny.
Nie ma w nim nic z konającego Artemia Cruz, żadnego gorzkiego
podsumowania własnego losu, żadnego rozrachunku niespełnionych
obietnic.
Obu łączy pewność siebie i zuchwałość, jednak
Doktor pławi się w miazmatach
swoich moralnych ocen opiekującej
się nim córki i wnuczki i
wspomnieniach
zmarłej żony. Pozostaje
wobec nich tak
samo zimny i bezduszny jak zawsze. Bez empatii, bez miłości,
bezwzględnie wymagający.
Oto człowiek hybryda, samozwańczy Bóg i bezwzględny potwór w
jednym. Pozbawiony boskich przymiotów miłosierdzia,
sprawiedliwości, a
przepełniony nienawiścią, pazernością
i sadyzmem.
Ta książką to jego
monolog, wyznanie czynów
kategoryzowanych w hierarchii jako usprawiedliwionych i
sprawiedliwych. Przypalony trzy razy z rzędu obiad zasługuje na
uderzanie twarzą żony o stół,
albo wylanie
gorącego żarcia
na ciało. Zajmowanie się
noworodkiem i zaniedbywanie
domu woła o cięcie
skalpelem piersi. Nie widzi
zmęczenia, a brak szacunku,
wywyższanie się kobiety z wyższej kasty. Silna
pięść, wulgarny język jako
strażnicy urojonego porządku, tradycyjnego patriarchalnego status
quo, który
prowadzi nasz świat ku wiecznej chwale. Trzy pokolenia kobiet: żona,
córka i wnuczka, zredukowane do
roli pomywaczek, opiekunek i
worków do bicia. Ich
radość życia, apetyt na szczęścia, czy naturalna zmysłowość
stanowią wroga uległości i bierności. W
umyśle Doktora są niczym zwierzęta, choć zwierzętom lekarz
okazuje gdzieniegdzie skrawki
empatii.
Ananda Devi to pisarka maurytyjska,
której rozwój twórczości
przypadał w okresie ekspansji
nurtów postkolonialnych i feministycznych. Urodzona
na Mauritiusie, studiująca w Londynie, osiadła na kilka lat w Brazzaville, aby w ostateczności przenieść się na granicę
szwajcarsko-francuską. Od małego przyzwyczajona do koegzystencji w
zróżnicowanym etnicznie i językowo społeczeństwie, skupiła się
na odmiennościach, na ograniczeniach tych odmienności, na
kobiecości i jej wyzwaniach.
Książka "Zielone sari" dojrzewała piętnaście lat do
druku, napisana najpierw z perspektywy kobiecej wydała się zbyt
krucha, w ustach mężczyzny-narratora opowieść nabrała
odpowiedniego wydźwięku. Ta powieść to fantastyczna literatura, niczym poezja ciężka do streszczenia.
Przeraża okrucieństwem myślenia,
kategoryzacją i antyhumanizmem. Wypełniona językiem brutalnie
szczerej mizoginii, niechęci kobiecemu istnieniu poza patriarchalnym
schematem. To psychologiczna eksploracja mózgu i zachowania potwora,
którego nie sposób rozgrzeszyć, polubić, pokusić się
o zrozumienie.
Z bestialską
szczerością i poetycką natarczywością Devi relacjonuje historię
wielopokoleniowego uwięzienia.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu w Podwórku