"Wolność, jak wszytko inne, jest relatywna"
Kiedy Margaret Atwood zaczyna pisać
„Opowieść Podręcznej” w 1984 roku mieszka w Berlinie
Zachodnim. Rejestruje tekst odręcznie w notesach z żółtymi
stronami, nie nadaje mu jeszcze
tytułu, zaczytuje się w
historiach science fiction, fantastyce, utopiach i
dystopiach. Wokół niej pełno relacji
spoza muru, ludzi
zniknionych, przeszłości utraconej, złowrogiej
tyranii. Ale w nowej książce nie
chce popadać w tony alegoryczne, nie chce prawić kazań, nie chce
kreować gry między awatarami. Ubiera więc swoją opowieść w
postać kobiety, bezimiennej Podręcznej, jednej z wielu dziewczyn w
czerwonych szatach („kolor krwi po którym się je poznaje”) i
białych skrzydlatych czepcach.
Stany Zjednoczone po cichym zamachu
stanu, który zastępuje liberalną demokrację teokratyczną
dyktaturą. Do życia powołuje się Republikę Gileadu. Nie ma już
Kongresu, nie ma konstytucji, jest za to patriarchalny system o
XVII-wiecznych purytańskich korzeniach. Ludzie bez imion,
kategoryzowani i uniformizowani:
Komendanci i ich Żony, Marty,
Aniołowie, Podręczne, Ciotki.
Kobiety, niekobiety. Towarzysze i buntownicy z ruchu oporu. Świat
publicznych egzekucji, ścian straceń i wiszących dla przykładu
zwłok. Świat bez liter (przynajmniej oficjalnie), regulowany w
każdej dziedzinie. Świat,
w którym palą książki, w
którym spaceruje się zawsze z
towarzyszem. W
futurystycznym państwie totalitarnym kobiety
nie mogą mieć konta, pracy poza domem, zostają
zredukowane do osób obecnych,
gotujących i oczywiście rodzących. Płodność jest na wagę
złota.
Główna
bohaterka jeszcze niedawno tuliła
się z mężem,
głaskała
ich wspólne dziecko, plotkowała z Moirą, paliła
papierosy. Teraz jej życie jest w
zasadzie bezwydarzeniowe, zredukowane
do zakupów, jedzenia i macicy.
Przydzielona
bezpłodnemu małżeństwo, ma rodzić, odbywać stosunek z
Komendantem na kolanach Racheli. Wszystko zaczyna się w Czerwonym
Centrum. Pranie mózgu i wymazywanie przeszłości, ostre porno
puszczane namiętnie jak film ostrzegawczy przypomina
od czego uratował kobiety Gilead. Teraz czerwone kiecki i białe
kapturki dają im
nadzieję, zapewniają spokój. A szacunek? „Kiedyś”
ukatrupiono, wykastrowano
elektrycznymi pałkami. Ciotki
opiekunki i przewodniczki po nowej
rzeczywistości są czasem ślepo
wierzące, albo dające
upust sadystycznym skłonnościom,
albo
po prostu oportunistki. Trenują
dziewczyny i wiedzą, że następne
pokolenie Podręcznych będzie lepsze, bo
wolne od pamięci.
Podobnych antyutopijnych obrazów jest w
literaturze wiele - „Rok 1984” Orwella, „451 stopni Farenheita”
Bradbury'ego, „Władca much” Goldinga, „Kocia kołyska”
Vonneguta. Każda wywołuje przerażenie i nadzieję, że autorzy nie
są jednocześnie dobrymi
profetami.
Książka Atwood
pełna jest metafor i porównań,
a brak w niej
cudzysłowów pozwalających odróżnić mowę od myśli, robi
się opresyjnie, a momentami nieco
monotonnie i na kompletnym odczuleniu. Mimo
wrażenia jakie wywiera ta rzeczywistość, strachu, że
słowo stanie się ciałem,
bardziej ujęły
mnie
dwie kwestie. Po pierwsze
delikatny, ale wyraźny feminizm,
pokazany przez
różnorodne oblicza kobiecości, z
całym
bogactwem
charakterów, zachowań i odczuć, z
rozmyślaniami nad seksualnością i ciałem. Nic
dziwnego, że kontrola takiej
mocy pociąga każdy reżim. Po
drugie, Atwood, (co sama potwierdziła), nie pisze książki
antyreligijnej, pisze raczej o tym czym religia być nie powinna i jak
nie należy jej wykorzystywać. Bardzo na tak, bo
lepiej czytać.