Jest taki miedzioryt Albrechta Dürera zatytułowany „Melancholia”. Przedstawia samotnego, uskrzydlonego człowieka (?), z cyrklem w ręku, w otoczeniu najrozmaitszych przyrządów: wagi, klepsydry, dzwonu, brył, drabiny, kluczy, tablicy matematycznej, psa, bydlęcia … . Wszytko na tym obrazie wydaje się być zawieszone. Niczym kadr z filmu. Co ciekawe, widziałam tą rycinę dziesiątki razy i z czasem budzi ona we mnie coraz większy smutek i niepokój. Wywołuje emocje jakich dziesięć lat temu, w takim stopniu, nie doznawałam. Niezwykłe jak środek ciężkości i wrażliwości z czasem przesuwa się w zupełnie inne rejony. Tym bardziej się cieszę, że po książkę W.G. Sebalda sięgnęłam dopiero teraz.
„Pierścienie Saturna”
to dziennik z podróży. Ale podróży niezwykłej. Narrator (alter ego autora) wspomina,
leżąc w szpitalu w Norwich, swoją pieszą wędrówkę przez hrabstwo Suffolk. Jak sugeruje
podtytuł - „Angielska pielgrzymka”.
Nic bardziej mylnego, bo to tylko pretekst. Wyprawa to rama. Nie jest to typowa memuarystyka podróżna.
Bardziej esej, a może proza, wspomnienia, reportaż? Nie da się Sebalda zaszufladkować.
Wczytajmy się w
trzy epigrafy otwierające tą książkę. Pierwszy mówi o nieprzerwalności dobra i zła,
drugi o ludobójstwie i w końcu trzeci o pierścieniach Saturna. Związek?
Nierozerwalny, bo wszystko to składa się na rozważania narratora. Przeszłość w teraźniejszości,
widziana oczami erudyty. Podróżnik przemierzający prowincjonalne miasteczka, odwiedzający
miejsca, które uruchamiają mechanizm pamięci i przywołują historie zapomniane
lub nieodkryte. Bolesna konkluzja o nicości wszystkiego, o ulotności życia, o
rozlewaniu się w niepamięci nas samych. Teraz i Kiedyś. Upadki miast, które
zwykły tętnić życiem i gościć najznamienitsze osobistości. Ruiny zamków, dworów,
upadające hotele, bazy militarne. Niezwykłe, jak i gdzie błądzą (?) myśli narratora
przywołując do życia historie pokryte kurzem. Jak ta o Thomasie Brown’ie, Rogerze
Casemencie czy cesarzowej Cixi. Rozważania krążą też wokół ludobójstwa, kolonialnej
eksploatacji, okrucieństwa i bezwzględności, humanizmu i kondycji ludzkości
w ogóle. Eksploracja Konga w XIX wieku. Czystki chorwackich ustaszy. Wojna
tajpingów. Nieuchronny koniec. Pulvis es et in pulverem reverteris. Wspomnienie goni wspomnienie, a na
dodatek każde z nich jest powtarzalne, przez co tworzą się długie łańcuchy,
nowe opowieści. Jak w „Ogrodzie o rozwidlających
się ścieżkach” Borgesa. I nagle stop. Koniec rozdziału, inaczej rozmyślaniom
nie ma końca. Taka koncepcja narracji sprawia, że książkę czyta sie trudniej. Okruchy przeszłości, jak drobinki
z pierścieni Saturna, kłebią się, tłoczą i powracają w kolejnych rodziałach. Kiedy wpatrujemy się w miejsca, poznajemy ich historię pozostają one w
nas, przynajmniej przez pewien czas. Tworzy się powidok i aby nadać mu barwy
ostre, wyraźne i urzeczywistnić potrzeba wyobraźni, wspomnień. Bez pamięci wszytko rozpada się w proch, bo pamięć i czas są tu kluczem. Melancholia, jak z ryciny Dürera oplata i przeszywa ten tekst.
Lektura obowiązkowa,
kapitalna i genialna.