Dawno
nie czytałam książki tak przesiąkniętej bólem i smutkiem. Bólem
zadawanym tym, których kochamy najbardziej. Smutkiem w poczuciu
strat, wyobcowania i ogromnej traumy wojennej. Dawno nie czytałam
też książki, w której tyle słów zostało umieszczonych gdzieś
między tekstem, a czytelnikiem, zawieszonych w pytajnikach, niczym
koany zen.
W
swojej powieści, „Klaśnięcie jednej dłoni”, Flanagan
opowiada losy słoweńskiej rodziny Buloh: Bojana, Marii i Sonii,
przybywających po zakończeniu drugiej wojny światowej do
Australii. Obiecuje się im lepsze życie, nowe obywatelstwo i pracę
przy budowie elektrowni wodnej. Brama do raju? Raczej tasmańskiej
eukaliptusowej puszczy, gdzie nic nie będzie takie samo. Nic nie
było już wtedy, kiedy wsiadali na statki do, więc nowy początek
to tylko frazes. Duchy przeszłości nie odpuszczą tak łatwo,
nieodkupione będą ingerować. Bulohowie i im podobni, nigdy już
nie będą u siebie. Rzeczywistość się nastroszy. Matka odejdzie,
ojciec zapatrzy się w pracę, później w alkohol, a dziecko będzie
wyczekiwało dobroci, wydziobując ją z momentów i chwil. Małej
Sonii będzie towarzyszyła walka o uczucie, o akceptację i miłość.
Wokół pełno skrywanych dramatów, w głowach emigrantów horrory,
wstyd, odraza do siebie, wieczne poczucie winy. Wojna jest w nich.
Kiedy Sonia powróci po dwudziestu latach w „rodzinne” strony, w
ciąży, w eleganckim kostiumie, słów będzie równie mało. "Tak naprawdę nie chciała wiedzieć (...). Było to po prostu coś, co pojawiło się między nimi, a gdyby dało się tę kwestię podnieść jak kamyk i rzucić w pobliskie pole głazów, (...) zrobiłaby to bez wahania. Pragnęła nowego życia i złościło ją, że odczuwała potrzebę z częścią swojej przeszłości, istniejąca przecież tylko jako nieobecność."
Flanagan
to wspaniały rzemieślnik. Dość powłóczystym i lekko
alegorycznym stylem prowadzi czytelnika na przemian do lat
pięćdziesiątych, potem dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Pięknie napisane. Mnóstwo emocji, dramatów, a momentami nawet
melodramatu. Bohaterowie, bardzo ludzcy, pełni wad i ułomności,
mają swoje historie, osobowości, lęki, to wszystko czyni ich
wielowymiarowymi.W buddyzmie zen, pewne paradoksalne pytanie odnosi
się do dźwięku jednej klaszczącej dłoni. Jaki jest? Oto
zagwozdka dla czytelnika, uderzająca w utarte schematy i logiczne
myślenie. Jeden wymiar nigdy się nie sprawdza. Każda historia ma
kilka warstw, więc odpowiedzi oczywistych brak.
Za
książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu