To były dobre
wakacje. Dwa lata temu. Za miedzą prawie. W prawie sąsiedzkim województwie. Było
bardzo dobrze. Cicho było. Lasy wokoło. Internet marny, żeby złapać kontakt ze
światem, trzeba było biegać do drogi [niewojewódzkiej]. Na początku się
chodziło. Potem już się nie chciało. Cisza zarosła brzozą i sosną.
„- Nie, nie ma w pobliżu żadnych hoteli - mówię mojemu bratu, który dojeżdża”
„- Co Ty mówisz za bzdury? Idź do drogi tam na pewno
będą.”
Nie było. Ośrodek
nasz schowano w lesie. Asfaltu próżno tam szukać. Rozproszone domki. Jedne
odrestaurowane, na miarę potrzeb mieszczucha XXI wieku. Kafelki, okna plastikowe,
nowa armatura. Inne pozostały w PRLu. Farba się łuszczyła. Okna opierano na
kijku. Nikt nie grymasił. Czysto i z duszą. Piętnastego dnia miesiąca sierpnia
wpadło paru fanów disco polo, otworzyli w furach okna, piwo się rozlewało nad
grillem. Zrobiło się dziwnie duszno. To moment był, potem znowu taplaliśmy się
w ciszy.
Nie pamiętam dokładnie
jak wylądowaliśmy na Pojezierzu Łęczyńsko - Włodawskim, nad Jeziorem Zagłębocze.
Był to taki trochę kompromis między dorosłym pragnieniem totalnej intymności, a
dziecięcymi potrzebami objadania się lodami, objeżdżania ośrodka gokartami trzy
razy dziennie oraz biegania z rówieśnikami. Próżno tu szukać luksusów, prędzej
traficie na kawę w szklance z koszyczkiem, sypaną obficie i podaną z wuzetką,
albo sałatki wystylizowane na lata dziewięćdziesiąte. Za to rybka z budki palce
lizać. I ta Pani krzycząca w okienku, że ona się już dziś nasmażyła i możemy
iść sobie gdzie indziej. I czasem chodziliśmy. Rosół z jesiotrem niebo w gębie.
Cebularze o mamo! Koszy mało, śmieci nosiliśmy czasem w plecakach.
Kiedy nużyła nas
plaża, zmienialiśmy ją ... na inną. Czarne. Łukcze. Piaseczno [najgłębsze].
Krasne. Rogoźno. Dla odważnych Białe. Woda kryształowa. Miękki piaseczek połykał
stopy. Dzieciaki w zasadzie potrzebowały do szczęścia tylko wody. To ich
żywioł. W niej prowadzą wojny, obserwacje, łapią ryby, ważki, zielsko. Siedzą w
niej, stoją, pływają, nurkują, a czasem nawet wpadną z otwartymi oczami tuż pod
taflę. Wtedy słychać krzyk rozpaczy mamy. Ale to tylko moment, potem znowu
atmosfera zastyga. Sosny, olsy wokół nas.
Krążyliśmy po
lasach, drogach otoczonych murami zieleni. Brak domów. Brak budów. Drogowskaz:
ścieżki edukacyjne, ruszmy jakieś sześć kilometrów, a tam żółwie, też albinosy.
Krzaki jagodziane, a między nimi być
może żmija zygzakowata. Idziemy. Błotniste otoczenie, torfowisko, kładka.
Jezioro Łukie. I ta przestrzeń wiatrem tylko głaskana.
W poszukiwaniu
rozrywek pojechaliśmy do Włodawy. Senna atmosfera, no to się snuliśmy. Między
lodziarniami, między kościołami trzech wyznań, kolejną kawą. Spacer wokół czworoboku,
w którym skupiły się kramnice, to tutaj kiedyś Kmicic walczył z Wołodyjowskim. Sienkiewicz
tak twierdził.
Lublin lekko mnie
odstraszył, ale to wina złego planowania. Jak na parkiecie nowojorskiej giełdy,
full kontakt z obcymi ludźmi, z potem, z oddechem. Upał lejący się z nieba.
Niefortunnie wybraliśmy dzień z jarmarkiem, ale już w środę: całe miasto tylko
dla nas. Co za odmiana. Pustka. Bezgłosy i cienie na ulicach. Beata Kozidrak na
murach. I nasze leniwe pogonie z dwulatkiem. Pożar Lublina pod ziemią. Muzeum
Wsi Lubelskiej pod chmurką. Czarcia Łapa na Zamku. I lody, co chwila lody.