Pages

piątek, 7 lutego 2014

Pisania portret własny vol. II z Zadie Smith

Via Penguin Books UK
„Na początek zaproponuję dwa raczej okropne określenia dwóch rodzajów pisarzy: jeden to makroplanista, drugi – mikromenedżer. Pierwszego rozpoznacie po poprzyklejanych karteczkach z uwagami i obowiązkowym notesie Moleskin. Robi notatki, organizuje sobie materiał, układa fabułę i strukturę – a wszystko to, zanim jeszcze przystąpił do pisania. Zapewniwszy sobie bezpieczeństwo strukturalne, ma dużą swobodę działania. Zdarza się, że pisze od środka i posuwając się do przodu i do tyłu, dokonuje kolejnych wyborów, czym jednak pomnaża trudności. Znam makroplanistów, którzy obsesyjnie zmieniają zakończenia, usuwają i przywracają bohaterów, zmieniają kolejność rozdziałów (…) sama jestem mikromenedżerką. Zaczynam od pierwszego zdania i kończę ostatnim. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy wybierać między trzema różnymi zakończeniami, bo póki nie skończę, nie mam pojęcia, jaki będzie koniec (co nie powinno zaskakiwać nikogo, kto czytał moje powieści). (…) Mikromenedżer nie ma całościowego planu, więc jego książka istnieje tylko w teraźniejszości, w akcie percepcji, w wysokości tonu poszczególnych linijek. (…) Wiem, że muszę być bardzo ostrożna – wszystko się zmienia po zmianie paru słów. Jest to źródłem specyficznej patologii, na którą mam inne okropne określenie: OZP, Obsesyjne Zaburzenie Perspektywy. Pojawia się ono zwykle na pierwszych dwudziestu stronach.(…) Na pierwszych dwudziestu stronach można w 24 godziny przejść od narracji w pierwszej osobie i czasu teraźniejszego do trzeciej osoby w czasie przeszłym, trzeciej osoby w czasie teraźniejszym, pierwszej osoby w czasie przeszłym itd. Umiem zmieniać to wiele razy dziennie. (…) W powieściach innych umiem rozpoznać bratnie dusze. Ich pierwszych dwadzieścia stron jest jak u mnie: zagęszczenie wymuskanych, komponowanych z obsesyjną precyzja zdań, jakieś koturnowe słownictwo, napięcie, które mija po dwudziestej stronie. (…) Niedawno, siedząc przy kolacji obok młodego portugalskiego pisarza, powiedziałam mu, że chcę przeczytać jego pierwszą powieść. Schwycił mnie za rękę szczerze przerażony: „Błagam, nie! Czytałem wtedy samego Faulknera i byłem kompletnie wyprany z poczucia humoru. Boże, ja byłem zupełnie innym człowiekiem!”. Tak to jest. Cudze słowa są ważne. Aż bez ostrzeżenia przestają być ważne, razem z wszystkimi twoimi słowami, które ich słowa kazały ci napisać. Dla mnie niemal całe podniecenie nową powieścią bierze się z odrzucenia wcześniejszej. Inaczej nie miałabym serca do pisania. (…) Wiem, że nowa powieść, którą ledwie zaczęłam, stanie się dla mnie obca i żenująca. Po ukończeniu każdej czekam, aż zacznę jej nienawidzić (nigdy nie musiałam czekać długo) (…) Niektórzy autorzy, pisząc własną powieść, nie zaglądają do innych. Nawet nie zerkną na okładkę. Kiedy piszą, świat literatury zamiera – nikt nigdy nie pisał, nie pisze teraz i nie będzie pisał w przyszłości. (…) To kwestia temperamentu. Niektórzy autorzy są jak skrzypcowi soliści – stroją instrument w kompletnej ciszy. Ja musze słyszeć wszystkich członków orkiestry – wezmę ton od klarnetu, nawet od oboju. Biurko, przy którym piszę, zasłane jest otwartymi powieściami. Czytam, żeby zanurzyć się w pewnego typu wrażliwości, uderzyć w określony ton (…)Czytanie jest dla mnie jak zbilansowana dieta – jeśli wychodzą mi zdania rozlazłe, zbyt barokowe, odkładam, powiedzmy, tłustego Fostera Wallace’a i biorę obfitego w błonnik Kafkę. Kiedy przestaję widzieć siebie zza własnej przeestetyzowanej dupy, przestaję martwić się, co powie Nabokov, i przerzucam się na Dostojewskiego, świętego patrona przewagi treści nad formą, który upomina nas, że dobra proza to nie tylko piękne zdania. (…) Kiedy dochodzi się do połowy [powieści], zwycięża myślenie magiczne. Połowa powieści nie musi wypadać w geograficznym centrum. To którakolwiek strona, po której przestajesz myśleć o domu, rodzinie, partnerze, dzieciach, zakupach, nakarmieniu psa czy przeczytaniu poczty – kiedy nie istnieje nic oprócz twojej książki i nawet kiedy żona mówi ci, że sypia z twoim bratem, jej twarz staje się gigantycznym myślnikiem, ramiona nawiasami, a ty zastanawiasz się, czy „gmerać” brzmi lepiej niż” przeszukiwać”. Połowa powieści to stan umysłu. Dzieją się wtedy dziwne rzeczy. Czas kurczy się.

Siadam do pracy o 9 rano i ani się obejrzę, a tu wieczorne wiadomości, a ja mam cztery tysiące słów – więcej niż rok temu napisałam w trzy długie miesiące.(…) Pod koniec, kiedy jest już z górki, wracam do pierwszych dwudziestu stron. Są chore, upakowane ciaśniej niż tuńczyk w puszce. Spoko. Zdejmuję pokrywkę i wpuszczam trochę powietrza.(…) W tym odczycie możecie pominąć wszystko oprócz tego ósmego punktu. To jedyna rada z prawdziwego 24-karatowego złota, jaką mam. Sama nigdy jej nie posłuchałam, ale następnym razem zamierzam posłuchać. (…)Rada jest taka: Skończyłeś pisać? Nie potrzebujesz na gwałt pieniędzy? Nie musisz wydać swojej powieści w tej sekundzie? To odłóż ją do szuflady. Na tak długo jak możesz. Idealnie na rok lub dłużej, ale wystarczą trzy miesiące. Proszę odsunąć się od pojazdu. Sekret redagowania własnej powieści jest prosty. Trzeba stać się jej czytelnikiem a nie autorem. (…) Przykro powiedzieć, ale najlepszy stan do redagowania własnej powieści osiąga się dwa lata po jej wydaniu i dziesięć minut przed wyjściem na scenę. (…) Jak okrutna jest korekta! Hodowla bzu na ugorze, wspomnienia mylone z pragnieniami, wiosenny deszcz padający na martwe korzenie. Korekta to pustkowie, gdzie umierają marzenia pisarza, a rządzi chłodna rzeczywistość.(…)”

Fragment wykładu, jaki brytyjska pisarka, Zadie Smith wygłosiła dla studentów Uniwersytetu Columbia. Cały tekst wykładu, w tłumaczeniu S. Kowalskiego, dostępny jest w E-wydaniu Gazety Wyborczej

 

2 komentarze:

  1. Inspirujące. Wprawdzie nie widziałem się dotąd w roli powieściopisarza ale widzę, że zajęcie to rzeczywiście intrygujące i sam proces zdaje się być bardziej podniecający niż reakcja czytelników na efekt końcowy. I myślę sobie teraz, że coś podobnego ma miejsce podczas pisania kodu aplikacji, z czym miałem nie raz w życiu do czynienia. Pierwsze 1000 linii wydaje się być złotem w ręku alchemika. Kolejne 10000 sztabką stali wytopioną przez hutnika. Połączone razem nawet się sprzedaje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Znam ten tekst :) Kolejny dowód, że praca pisarza to jednak udręka, a my, czytelnicy, paradoksalnie w książkach znajdujemy ukojenie.

    OdpowiedzUsuń