Pages

wtorek, 14 października 2014

Bez sieci

Ciepło mi w poliki. Piję kawę, choć nie powinnam. Promienie świdrują moje piegi. Słońce kąpie w złocie cały świat, dając drzewom jeszcze trochę nadziei, że pozostaną okryte liśćmi, na moment. Jedziemy w góry, na chwilę. Wszystko w życiu jest ulotne, ale podobno to jego największe piękno, nawet Rysiek w radio nam przytakuje. Jedziemy połazić. Pogadać. Zapomnieć. Wiatr ma wywiać wszystko to, co nas przygnębia, co smuci i co krępuje. Poczujemy zmęczenie, które uszczęśliwia i bliskość nieba, która rozaniela. Amen. „Na pewno będzie padać i będą korki. W Poroninie zawsze są” kraczą jedna przez drugą. Wiedźmy. Ten pesymizm też ma im wywiać. Oby na zawsze, choć na to potrzebny jest halny. Czy my wiemy gdzie jedziemy? W zasadzie tak, chociaż nie bardzo. A po co? Wyłączamy komórki. Mapy brak. GPS nie działa. Cisza.

Zawiązujemy buty. Jedne stare, drugie schodzone, a trzecie za małe. Mokre kamienie drażnią podeszwy. Strążyska jest jak dama, nadobna, pełna wdzięku, piękna, wystrojona. Wzdycham z zachwytu. Dawno nie byłam. Długi wąwóz pełen barw, wije się jak niekończąca nitka do góry, a to tylko cztery kilometry. Można iść i iść. Wokoło ostre turnie przypominają, że żartów nie ma. Groźnie. Może nie aż tak, ale pamiętać trzeba. Woda szumi w potoku i rozbija ciszę na kawałki. „ (…) kraj milczenia i marzenia, a tak piękny”. Kraszewski, gdyby żył teraz zmieniłby ten wers. Ale jest poniedziałek, gdzieś w październiku, nie ma Warszawy i szpilek na Giewoncie. Nie ma. Prawie.

Drogowskaz. Sarnia Skała. Mała Łąka. Giewont. „Brrr” wzdryga się któraś. Wszystkie trzy. Tylko nie to. Nie to. Siklawica. Czemu by nie. Piękny, ale chyba wiosną piękniejszy. No, jak te śniegi zejdą, spłyną, roztopią się, rozmokną, potem sublimują. I tak wiecznie. Nudzi im się to kiedyś? Ciągły ruch w sumie, to może nie. Jemy bułki. Jedni skromne z pasztetem i szynką, inni zabrali rukolę, zielonego ogórka. Ciabatta versus kajzerka. Fusion w wersji biwakowej. Dzielimy się. Wodę mamy wspólną. Kubków brak. Uwaga na niedźwiedzie!

Na pewno będę miała zadyszkę” myślę. Mam. One nie. Fitness. Serio, jedna nawet prawie z licencją. Idę dzielnie. Gadam do siebie w myślach.  Zaraz, jakich myślach? Na tej wysokości ich nie miewam.  A one?  Dwa metry z przodu. Zanoszą się śmiechem. Czekają. Stajemy. Łyk wody. Pani schodząca ma fajne spodnie. Dotykam. Spodni, nie Pani. Sieciówka, ale kobieta zachwala. Wokoło cień pogładził las. Jesteśmy mokre. Mamy antyperspirant, jeden. Dzielimy się? Nie mamy chusteczek higienicznych. Niemożliwe! Ale nitka do zębów jest, nie w moim plecaku. Łyk numer dwa. Rusz się! Przełęcz w Grzybowcu. Znowu trzeba wybrać kierunek. Byle wyżej.
Wypływamy na Polanę. Wielką. Małołęcka. Przestrzeń nieogarnięta. Mój obiektyw nie nadąża.
Zrób panoramę”.
Nie mogę”.
Ktoś ma taki obiektyw. Następnym razem pożyczymy. Po środku kilka skał. Facet siedzi. Zastygł. Jańcio Wodnik. Zostawia tu swoje troski. To dobrze przewietrzone miejsce. Konfesjonał. Tu można. Balasty suną do góry przesyłką priorytetową. Każda, za free. To nie jest zaśmiecanie. To filtrowanie. Teraz nasza kolej.

Przysłop Miętusi. Kolejny drogowskaz. Wiele możliwości. Ktoś nam doradza. Schował się za czarnymi okularami. Pije piwo. Mówi z wyższością. Wymienia nazwy, kombinacje zejść, wejść. Ma mapę. To jest gość. A żona milczy. Są i takie. My nie. Śmiech coraz głośniejszy. „Załóżcie okulary, bo mam taki projekt fotograficzny”. Założą. Nie pozują. Nie pytają. Do kolekcji fota numer dwa. Czerwone Wierchy płoną.

Kolację dziś sponsoruje Obrechtówka. Najstarsza. Naj. Naj i naj. Dobre. Polecane. Na ścianie tłoczą się wycinki z Newsweeka. Gessler o nich pisała. A czy to ma znaczenie? Podają kwaśne na gęsinie. Kawał boczku tam utopili, też. Zgroza. Sławy gościli. Wpiszą nas na listę obok Anny German i Adama Małysza? Po co? Trzy łyżeczki do jednej szarlotki. Po studencku. Nie wpiszą. Wracając śpiewamy. Nawet ja. Ostatnio śpiewałam z tatą. Paul McCartney. Nadzieja na zbawianie a może, chociaż, wyzwolenie? To my też chcemy! Chór się nasila. Układy taneczne w C3. Dwa metry sześcienne. Auto nie jest z gumy, ale przetrwa. Susan Vega. „My name is Luka”. Anna. Natalia. Agata.

Fotografie autorki.

5 komentarzy:

  1. Masz talent! super! chapeau bas ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdroszczę, bo w Tatrach już kilka dobrych lat nie byłam. Za dużo ludzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zupełnie jak ja, a mieszkam tuz tuz. O tej porze roku jest spokój.

      Usuń
  3. Piękna wycieczka. My, góry i brak zasięgu. Dziękuję ... Niedługo powtórka.

    OdpowiedzUsuń