Ciepło mi w poliki. Piję kawę, choć nie powinnam. Promienie
świdrują moje piegi. Słońce kąpie w złocie cały świat, dając drzewom jeszcze trochę
nadziei, że pozostaną okryte liśćmi, na moment. Jedziemy w góry, na chwilę. Wszystko
w życiu jest ulotne, ale podobno to jego największe piękno, nawet Rysiek w
radio nam przytakuje. Jedziemy połazić. Pogadać. Zapomnieć. Wiatr ma wywiać
wszystko to, co nas przygnębia, co smuci i co krępuje. Poczujemy zmęczenie, które
uszczęśliwia i bliskość nieba, która rozaniela. Amen. „Na pewno będzie padać i będą korki. W Poroninie zawsze są” kraczą
jedna przez drugą. Wiedźmy. Ten pesymizm też ma im wywiać. Oby na zawsze, choć
na to potrzebny jest halny. Czy my wiemy gdzie jedziemy? W zasadzie tak, chociaż
nie bardzo. A po co? Wyłączamy komórki. Mapy brak. GPS nie działa. Cisza.
Zawiązujemy buty. Jedne stare, drugie schodzone, a trzecie
za małe. Mokre kamienie drażnią podeszwy. Strążyska jest jak dama, nadobna, pełna
wdzięku, piękna, wystrojona. Wzdycham z zachwytu. Dawno nie byłam. Długi wąwóz pełen
barw, wije się jak niekończąca nitka do góry, a to tylko cztery kilometry. Można
iść i iść. Wokoło ostre turnie przypominają, że żartów nie ma. Groźnie. Może nie
aż tak, ale pamiętać trzeba. Woda szumi w potoku i rozbija ciszę na kawałki. „ (…) kraj
milczenia i marzenia, a tak piękny”. Kraszewski, gdyby żył teraz zmieniłby
ten wers. Ale jest poniedziałek, gdzieś w październiku, nie ma Warszawy i
szpilek na Giewoncie. Nie ma. Prawie.
Drogowskaz. Sarnia Skała. Mała Łąka. Giewont. „Brrr” wzdryga się któraś. Wszystkie
trzy. Tylko nie to. Nie to. Siklawica. Czemu by nie. Piękny, ale chyba wiosną piękniejszy.
No, jak te śniegi zejdą, spłyną, roztopią się, rozmokną, potem sublimują. I tak
wiecznie. Nudzi im się to kiedyś? Ciągły ruch w sumie, to może nie. Jemy bułki.
Jedni skromne z pasztetem i szynką, inni zabrali rukolę, zielonego ogórka. Ciabatta
versus kajzerka. Fusion w wersji biwakowej. Dzielimy się. Wodę mamy wspólną. Kubków brak. Uwaga na niedźwiedzie!
„Na pewno będę miała
zadyszkę” myślę. Mam. One nie. Fitness. Serio, jedna nawet prawie z licencją.
Idę dzielnie. Gadam do siebie w myślach. Zaraz, jakich myślach? Na tej wysokości ich nie
miewam. A one? Dwa metry z przodu. Zanoszą się śmiechem. Czekają.
Stajemy. Łyk wody. Pani schodząca ma fajne spodnie. Dotykam. Spodni, nie Pani. Sieciówka,
ale kobieta zachwala. Wokoło cień pogładził las. Jesteśmy mokre. Mamy antyperspirant,
jeden. Dzielimy się? Nie mamy chusteczek higienicznych. Niemożliwe! Ale nitka
do zębów jest, nie w moim plecaku. Łyk numer dwa. Rusz się! Przełęcz w
Grzybowcu. Znowu trzeba wybrać kierunek. Byle wyżej.
Wypływamy na
Polanę. Wielką. Małołęcka. Przestrzeń nieogarnięta. Mój obiektyw nie nadąża.
„Zrób panoramę”.
„Nie mogę”.
Ktoś ma taki
obiektyw. Następnym razem pożyczymy. Po środku kilka skał. Facet siedzi. Zastygł.
Jańcio Wodnik. Zostawia tu swoje troski. To dobrze przewietrzone miejsce. Konfesjonał.
Tu można. Balasty suną do góry przesyłką priorytetową. Każda, za free. To nie jest zaśmiecanie. To
filtrowanie. Teraz nasza kolej.
Przysłop Miętusi.
Kolejny drogowskaz. Wiele możliwości. Ktoś nam doradza. Schował się za czarnymi
okularami. Pije piwo. Mówi z wyższością. Wymienia nazwy, kombinacje zejść, wejść.
Ma mapę. To jest gość. A żona milczy. Są i takie. My nie. Śmiech coraz głośniejszy.
„Załóżcie okulary, bo mam taki projekt fotograficzny”.
Założą. Nie pozują. Nie pytają. Do kolekcji fota numer dwa. Czerwone Wierchy płoną.
Kolację dziś sponsoruje
Obrechtówka. Najstarsza. Naj. Naj i naj. Dobre. Polecane. Na ścianie tłoczą się
wycinki z Newsweeka. Gessler o nich pisała. A czy to ma znaczenie? Podają kwaśne
na gęsinie. Kawał boczku tam utopili, też. Zgroza. Sławy gościli. Wpiszą nas na
listę obok Anny German i Adama Małysza? Po co? Trzy łyżeczki do jednej
szarlotki. Po studencku. Nie wpiszą. Wracając śpiewamy. Nawet ja. Ostatnio śpiewałam
z tatą. Paul McCartney.
Nadzieja na zbawianie a może, chociaż, wyzwolenie? To my też chcemy! Chór się nasila. Układy taneczne w C3. Dwa metry sześcienne.
Auto nie jest z gumy, ale przetrwa. Susan Vega. „My name is Luka”. Anna. Natalia. Agata.
Fotografie autorki.
Tak bylo:)
OdpowiedzUsuńMasz talent! super! chapeau bas ;)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę, bo w Tatrach już kilka dobrych lat nie byłam. Za dużo ludzi.
OdpowiedzUsuńTo zupełnie jak ja, a mieszkam tuz tuz. O tej porze roku jest spokój.
UsuńPiękna wycieczka. My, góry i brak zasięgu. Dziękuję ... Niedługo powtórka.
OdpowiedzUsuń