Poseł Młynarczyk
przybywa do Gdańska, licząc na dobrą imprezkę w oparach śnieżnobiałego pyłku, dającego
prawdziwy haj. Niestety balanga nie zdąży zacząć się na dobre, a już będzie stypą,
bo polityk nie opuści Trójmiasta o własnych siłach, a w … trumnie. Wystarczy jedna
kula z Liberatora, kaliber 11,75 milimetra. Bezwzględna rzecz, miażdży kości,
tkanki rozkłada na papkę. Zapowiedź gorącego lata. To tylko preludium, choć
historia potoczy się jakby obok tego wydarzenia, zatoczy koło nad
podwarszawskimi miejscowościami, stolicą, potem Podlasiem. Przez kilka
pierwszych stron, drogi czytelniku, będziesz zupełnie zmylony i lekko uśpiony,
aż do momentu, w którym zabrzmi pytanie: „Pan
Hłasko?”.
Źródło |
Tadam, na scenę wchodzi główny bohater Marcin H.. Przedstawiciel
dwudziestopierwszowiecznego renesansu: uprawia jogging, gra w szachy, nurza się
w popkulturowym błotku, podziwia Franka Underwood’a, ale też czyta, sypie
inteligentnymi, acz kąśliwymi uwagami, dalekimi od politycznej poprawności.
Świetnie skonstruowana postać, bardzo warszawska i na wskroś współczesna. Wychodzi
(prawie) gładko z każdej opresji, taki trochę spolszczony Ironman (czyli bez gadżetów), czy późny
James Bond, ale bardziej wyemancypowany. Ma też w sobie coś z Marka Hłaski:
outsider, niepokorny, chadza własnymi drogami, przestrzega sztywno wpojonych i
przyjętych zasad. Dla mnie sexy. Ma się wrażenie, że jest poza całym światem,
choć w nim uczestniczy, to oddziela go jakiś filtr samotności? Odrębności? Z
wyboru? Z konieczności?. Nie wydaje się cierpieć w tym socjalnym celibacie, wręcz
przeciwnie jest dość zadowolony. Dobrze mu z tym, co ma i daleko mu do
zgorzkniałości Marlowe’a. Były gliniarz z wydziału wewnętrznego, nagrabił sobie
wśród kolegów. Teraz detektyw freelancer,
taka warszawska nomenklatura. „Pan
Hłasko?”, to pytanie otworzy prawdziwe wrota akcji. Zniknie niejaki Okoński,
przeniesiemy się w koniec lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku i odkryjemy
niechlubne karty polskiej historii powojennej. Ktoś będzie próbował tuszować, pewien
meloman zabije kogoś w pięknych samochodowych wnętrzach, ktoś użyje tłuczka do
mięsa w celach zgoła niekulinarnych, ktoś przeczesze internet, Bonie i Clyde
przejdą na dobrą stronę mocy, a Eldorado stanie się synonimem hańby. Czy ostatecznie
profesor Moriarty spadnie razem z Scherlock’iem w otchłań wodospadu, raczej
nie, polegnie sam. Ta książka otwiera nową serię w twórczości Mariusza Czubaja.
Keczup Heinz idzie w odstawkę, czas na inne przyprawy! Na skali Scoville’a … Peppadew.
Świetnym
posunięciem autora było wprowadzenie pierwszoosobowej narracji, wspaniale splatając
tym samym akcję powieści, język i głównego bohatera. Kapitalny jest ten emocjonalny
ekshibicjonizm. To Hłasko porusza akcję na przód, jego słowa, czyny, myśli
napędzają tę książkę. Facet jest konkretny, bystry i jego oczami spoglądamy na
współczesną rzeczywistość, bez napuszenia, a ze sporą dawką ironii. Dobra
krzyżówka politycznego thrillera i chandlerowskiego czarnego kryminału, z
mocnymi dialogami i dygresjami oraz intelektualnym potencjałem.
Mariusz Czubaj „Martwe
popołudnie” Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz