Jaki jest przepis na dobry kryminał? Trup,
tudzież porwanie, gwałt, inna zbrodnia. Do tego bystry detektyw, lub taki,
który ma dużą dozę szczęścia. Niebanalna fabuła pełna zwrotów akcji, ślepych
uliczek, śladów, których nie widać na pierwszy rzut oka i zadziwiających
zbiegów okoliczności. A na deser: zaskakujące, nieprzewidywalne zakończenie. Na
ile sposobów można te składniki odmieniać i mieszać? Jak pokazuje historia
literatury na wiele. Konwencja od lat jest ustalona i przestrzegana, a pisarze
dorzucają do niej różne elementy burzące rutynę: a to zabawy tłem, a to
prowadzącym śledztwo (inteligentny, super bohater; łajdak i oprych, za to
nieprzeciętnie inteligentny; policjant alkoholik na skraju; elegancki
prokurator z pasją do zagadek; niedoszła gwiazda NBA). Tymczasem Zygmunt Miłoszewski,
na przykład, z kryminałem kończy, bo gatunek wkroczył na ścieżkę wyścigu
szczurów w klasie „brutalność”. Czy to faktycznie koniec? Czy kryminał może nas
jeszcze zaskoczyć? A może rynek bliski jest nasyceniu i czas opuścić tonący statek?
"Mystery Solved" by Patrick Ballesteros, "The Mind of Sherlock Holmes" by Joshua Werner |
Są jednak tacy, którzy wciąż potrafią namieszać w
kryminalnej estetyce i Benowi Aaronovitchowi, moim zdaniem, idealnie udało się
wpasować w grono ciekawszych twórców tego gatunku. Niby rozpoczyna „Rzeki Londynu” klasycznie: ciało bez
głowy znalezione obok katedry świętego Pawła. Głowa kilka metrów dalej. Jest
policja, technicy zabezpieczają ślady. Jest i główny bohater, posterunkowy
Peter Grant. Zupełnie przeciętny policjant, zaręczam. Jego dotychczasowe wyniki
na okresie próbnym w Metropolitan Police, raczej wskazują na to, że swoją
przyszłość zwiąże z biurkiem i wklepywaniem danych do komputera. Roztrzepany,
choć dość bystry, o sarkastycznym, kąśliwym poczuciu humoru, ale momentami
ignorant. Jego przemyślenia są dość proste i przyziemne, brak w nich głębszej refleksji.
I oto on właśnie, owej zimnej nocy zabezpiecza miejsce i nie wiedzieć, czemu to
jemu udaje się porozmawiać z naocznym świadkiem. Tyle, że ten świadek jest …
duchem.
„Equipment for ghost hunters: thermal
underwear, very important; warm coat, thermos flask; patience; ghost”
Tak, pośród całej swej zwyczajności, Peter ma
dar: widzi duchy i potrafi wyczuwać vestignum,
czyli powidok zapachowy pozostawiony przez działania magiczne, a wkrótce nauczy
się kontrolować formę i czarować. Ale
poza tym to zupełnie przeciętny główny bohater, śmiem twierdzić, że ameba ma
znacznie głębsze i bogatsze życie. Tymczasem to właśnie on stanie się pierwszym
od kilkudziesięciu lat stażystą w dziale zajmującym się zbrodniami popełnionymi
z użyciem magii. Dziale, do tej pory, jednoosobowym, którym dowodzi porucznik
Nightingale. To nie koniec, bo oprócz rozwikłania zagadki, Peter będzie musiał
wypracować konsensus w narastającym sporze miedzy Boginią i Bogiem Tamizy.
Źródło |
Całkiem jak u Dickensa
– na pierwszym planie ktoś przeciętny, za to w tle, tak w tle dzieje
się zasadnicza akcja, działają wspaniali drugoplanowi. I to jest właśnie
ogromna siła tej książki. Tło. Tam żyje miasto, Londyn eklektyczny. Tygiel
kultur. Patchwork narodowości. Miejsce spotkań przeszłości i przyszłości. Istny
palimpsest. Podróżujemy ulicami, placami, mostami i rzekami. Tamiza i jej
dopływy Effra, Ash, Brent, Crane, Lea ulegną personifikacji, całkiem
realistycznej. Stają się jednymi z nas, żadnych tam potworów o siedmiu głowach
i rozmiarach Godzili i cholernie napsocą. Tajemnica towarzyszy nam cały czas. Samo
spotkanie genii locorum to tylko
wstęp otwierający drzwi do prawdziwej miejskiej mitologii wampirów, duchów,
nimf wodnych. Aaronovitch nawiązuje do legend, wierzeń i bogatej
historii miasta, do tradycji Puncha i Judy, a także brytyjskiej popkultury –
Harry’ego Pottera (nieźle mu się obrywa), Doktora Who, powieści Neila Gaimana i innych.
Życie miasta odbywa się na dwóch płaszczyznach współczesności – nowoczesne
miasto, jakie znamy z przewodników i jego alternatywna wersja mroczna,
makabryczna i magiczna. Aaronovitch połączył klasyczny kryminał, z horrorem i urban fantasy. Wyszło wspaniale i lekko,
a przy tym obłędnie zabawnie.
Książka została przetłumaczona na język polski i
wydana przez Wydawnictwo Mag. Ciekawa jestem jak tłumaczenie, oby lepsze niż
okładka. Serio, w naszym rodzimym wydaniu jest nijaka i kompletnie nie zachęca. Amerykańska
też mnie nie przekonała, za to oryginalna angielska bardzo. Prosta kreska
Stephana Walter’a i fragment jego „Wyspy”
delikatnie podrasowane, natychmiast przyciągają oko. Rzucam się na część drugą
- „Moon over Soho”. Kim naprawdę jest
Molly?!
Ben Aaronovitch „The rivers of London” The Gollancz, Londyn 2011
A czym się różni przepis na dobry kryminał, a równie dobry przepis na dobrą książkę?
OdpowiedzUsuń