Po
przeczytaniu najnowszej książki Luz Gabás kilka rzeczy jest
pewnych. Po pierwsze autorka ponownie udowadnia, że potrafi pisać z
rozmachem. Po drugie ma rękę do wybierania historii ciekawych i
umieszczania ich w kontekście romantyczno - przygodowym, bez
ckliwego zacięcia. Po trzecie wykonuje kawał roboty zbierając
materiały, które przekuwa w pełen istotnych detali tekst. Z
dokumentów odnalezionych w wiosce Laspaúles,
Gabás wybiera
te dotyczące sądów nad
czarownicami – europejska wersja miasteczka Salem, gdzieś z
surowych Pirenejach.
„Czarownice
z Pirenejów”
opowiadają o emocjach uwięzionych w czasie, o miejscach okrytych
tajemnicą i
o
cykliczności historii. Czasy
współczesne: Briandzie,
głównej
bohaterce,
zaczynają dokuczać dziwne stany lękowe,
których przyczyn wyjaśnić nie potrafi. Lekarze też nie,
przynajmniej nie ci konwencjonalni. Wyjeżdża
na wieś, na północ, do Tiles. Wsi spokojna? Nic bardziej mylnego,
ten wyjazd skomplikuje wszystko. Okazuje się, że pięćset lat
wcześniej imienniczka Briandy,
jedyna spadkobierczyni hrabiego z Orrun, dźwigała
własny krzyż. Ledwo uszła tyfusowi, opłakiwała śmierć ojca i
groził jej mąż z przydziału. Żyła na ziemiach nękanych walkami
i sporami zwolenników kulejącego feudalizmu, a nowego ładu; do
tego miała dość wyzwolone (jak na tamte czasy) poglądy i
niebezpiecznie własne zdanie. Dwie kobiety, kompletnie drastycznie
epoki, ale namiętność tak samo gorąca, ba, bliźniaczo podobna.
Gabás
lubuje się najwyraźniej w kulturowych i czasowych dwudzielnościach,
które zazębiając się, nadają fabule rytm. Bez wątpienia
znajdziecie tu ciekawą historię, miłość, magię, walkę,
namiętności i malownicze, surowe scenerie północnej Aragonii.
Wiele tego. W pewnych momentach, czuć przesyt imion, tytułów i
drugoplanowych powiązań, które mogłyby żyć swoim życiem w …
innej książce, a tu wywołują sztuczny tłum. Bo wszystkie one tak
naprawdę istnieją w tej powieści po to, aby „budować” główne
bohaterki i stawiać je wiecznie w świetle reflektorów. Taka trochę
pomoc techniczna. Granica czasu nie krępuje miłości, co
powszechnie wiadomo, także ten pomysł uznaję, za banalny, dość
prosty do rozszyfrowania i lekko hamujący czytelniczy zapał. Nie
mogę zakrzyknąć z zachwytu i piać peanów. Gdzieś pióro autorki
przejęło kontrolę nad nią samą i po prostu zapisywało strony
słowami, słowami, słowami. A gdyby tak tu i ówdzie uruchomić
trymer, to można by skroić kolejny sukces na miarę „Palm na
śniegu”.
PREMIERA KSIĄŻKI 3 LUTEGO 2016
Za
książkę
dziękuję
Wydawnictwu Muza SA
Zawsze jak wyjeżdża się z nadzieją o spokój, to się wszystko komplikuje. Nawet znam to z autopsji. Jak będzie okazja to po premierze się za nią rozejrzę. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie ;)
http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/