Jeśli
ktoś twierdził, że położone na zachodnim brzegu Balatonu
Keszthely było nudnawe, miał po części rację. Kiedy
przyjechaliśmy popołudniem w niedzielę, wyglądało na
opustoszałe. Kręciliśmy przez chwilę w maleńkich uliczkach, aby
wreszcie odnaleźć nasz pensjonat – Golden Yacca Vendégház.
Wyglądał ciekawie. Stary budynek, z wysokimi białymi oknami,
porośnięty winoroślem. Obok niego druga willa, równie stara, ale
cudownie klimatyczna. To dawało przedsmak klimatu najstarszego
miasta nad Balatonem i podróżny do XIX wieku. Po kilku minutach
zjawiła się miła właścicielka z pięknym uśmiechem. Nie mówiła
po angielsku, więc Marcin ponownie przejął pałeczkę. Ogarnęliśmy
się szybko i ruszyliśmy na rekonesans. Okazało się, że do
jeziora mamy rzut beretem. Przeszliśmy przez leżący tuż obok
pensjonatu Park Helikon, równie stary i równie zarośnięty pnącym
się bluszczem jak większość domów w okolicy, i już byliśmy na
deptaku prowadzącym do plaży miejskiej. Plaża, to tak naprawdę
dość skromy pasek żółtego piachu, otoczony trawiastym wybiegiem.
Były leżaki, łazienki, jedzenie, kajaki, rowery wodne. Tuż obok
znajdowało się kąpielisko Szigetfürdő
powstałe w 1964 roku. Budynek starego domu zdrojowego został
odrestaurowany jakieś siedem lat temu i
wygląda imponująco. Woda w Balatonie była mętna, jak przystało
na zbiornik błotny. W tej okolicy można
urządzać
prawdziwe wyprawy w głąb jeziora, bo płycizny
ciągnęły się nawet do pół
kilometra od linii brzegowej.
|
foto. Agata Olejnik |
|
foto Agata Olejnik |
|
foto Agata Olejnik |
|
foto Agata Olejnik |
|
Kąpielisko Szigetfürdő, foto Agata Olejnik |
|
Balaton, foto Agata Olejnik |
Na
deptaku zrobiło się głośno, trochę jarmarcznie. Lila oczywiście
natychmiast dostrzegła na straganach coś co koniecznie musiała
mieć, ale szybki ruch strategiczny w kierunku lodów, uratował nasz
portfel z opresji. Nasz wybawca to Thai Fagyi, czyli lody inaczej.
Masa rozlewana jest na metalowej oziębianej płycie, do niej
dodawane są wybrane dodatki - wybieraliśmy mix oczywiście Túró
Rudi (!) i truskawki – wszystko szatkowane tasakiem, zwijane w
ruloniki; do tego tona bitej śmietany, posypka, słodka rurka i …
staliśmy znowu nad brzegiem wody. Przyjemnie rozwiewało się gorące
powietrze. Czas znowu zwolnił. Łodzie sunęły po wodzie dość
leniwie, łabędzie wypatrywały okruchów. Było przyjemnie.
|
Balaton, foto Agata Olejnik |
|
Plaża miejska, foto Agata Olejnik |
|
foto Agata Olejnik |
Poszliśmy
się trochę powłóczyć i skręcając w kilka przypadkowych uliczek
szukaliśmy Kossuth Lajos utca. To, jak podawał przewodnik główna
ulica, gdzie skupiło się życie miasta. Rozczaruje Was, tam też
mieszkała cisza i co najwyżej żar. Fő tér główny plac miasta,
wymoszczony kocimi łbami, odnowiony i faktycznie robiący wrażenie.
Mieścił się tam Ratusz, kolumna Świętej Trójcy oraz dawny
kościół franciszkański. Na tle niebieskiego nieba, nie skażonego
chmurami wygląda to fantastycznie. Wokoło pojedynczy spacerowicze.
Sunąc dalej do Kossuth Lajos utca, faktycznie wzrasta liczba ludzi
na metr kwadratowy. Tu i ówdzie wyskakiwały restauracje, kafejki i
muzea. Co tylko chcecie: Muzeum Cadillaca, Muzeum Marcepana, Muzeum
Balatonu, Muzeum Lalek, Muzeum Folwarku Georgikon, Muzeum Radia i
Telewizji, Muzeum Erotyczne. Prawdziwa muzealna mekka!
|
Park Helikon, foto Agata Olejnik |
Dotarliśmy do barokowej rezydencji Festeticsów. To ważne nazwisko w historii
miasta, bo okolica zawdzięcza mu rozkwit i sławę. Festeticsowie
byli potężnym rodem magnatów, coś na miarę Szechenych. György
Festetics założył pierwszą rolniczą szkołę zawodową w Europie
oraz kąpielisko termalne w pobliskim Héviz.
Organizował w swej posiadłości Festiwal Literacki Helikon. Pal
ufundował szkołę, Kristóf
szpital. Rodzina była właścicielem ogromnej posiadłości na
wzgórzu, posiadłości, która z czasem rozrosła się do ogromnej
rezydencji, liczącej ponad 100 pokoi, w tym ogromna bibliotekę (sto
tysięcy woluminów) i enotekę. A wokoło imponujący ogród,
stajnie. To czwarty największy pałac na Węgrzech. Mnóstwo tego,
przepych może onieśmielać, zwłaszcza pośród tej ciszy, jest jak
krzyk, choć nie upiorny.
Schodziliśmy
ponownie nad wodę. Już bardzo zmęczeni. Szukaliśmy jakiegoś
sklepu z warzywami i owocami. I akurat zgubiliśmy się, to znaczy ja
na pewno, zupełnie straciłam orientację i upierałam się, żeby
skręcać w lewo. Marcin trzymał azymut, bo udało nam się wrócić
do domu i tu okazało się, że raj ma pewną skazę: komarową. Tak,
nudno, ale nam to pasuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz