Pages

piątek, 23 września 2016

Keszthley – villa regia

Jeśli ktoś twierdził, że położone na zachodnim brzegu Balatonu Keszthely było nudnawe, miał po części rację. Kiedy przyjechaliśmy popołudniem w niedzielę, wyglądało na opustoszałe. Kręciliśmy przez chwilę w maleńkich uliczkach, aby wreszcie odnaleźć nasz pensjonat – Golden Yacca Vendégház. Wyglądał ciekawie. Stary budynek, z wysokimi białymi oknami, porośnięty winoroślem. Obok niego druga willa, równie stara, ale cudownie klimatyczna. To dawało przedsmak klimatu najstarszego miasta nad Balatonem i podróżny do XIX wieku. Po kilku minutach zjawiła się miła właścicielka z pięknym uśmiechem. Nie mówiła po angielsku, więc Marcin ponownie przejął pałeczkę. Ogarnęliśmy się szybko i ruszyliśmy na rekonesans. Okazało się, że do jeziora mamy rzut beretem. Przeszliśmy przez leżący tuż obok pensjonatu Park Helikon, równie stary i równie zarośnięty pnącym się bluszczem jak większość domów w okolicy, i już byliśmy na deptaku prowadzącym do plaży miejskiej. Plaża, to tak naprawdę dość skromy pasek żółtego piachu, otoczony trawiastym wybiegiem. Były leżaki, łazienki, jedzenie, kajaki, rowery wodne. Tuż obok znajdowało się kąpielisko Szigetfürdő powstałe w 1964 roku. Budynek starego domu zdrojowego został odrestaurowany jakieś siedem lat temu i wygląda imponująco. Woda w Balatonie była mętna, jak przystało na zbiornik błotny. W tej okolicy można urządzać prawdziwe wyprawy w głąb jeziora, bo płycizny ciągnęły się nawet do pół kilometra od linii brzegowej.

foto. Agata Olejnik

foto Agata Olejnik

foto Agata Olejnik

foto Agata Olejnik

Kąpielisko Szigetfürdő, foto Agata Olejnik

Balaton, foto Agata Olejnik

Na deptaku zrobiło się głośno, trochę jarmarcznie. Lila oczywiście natychmiast dostrzegła na straganach coś co koniecznie musiała mieć, ale szybki ruch strategiczny w kierunku lodów, uratował nasz portfel z opresji. Nasz wybawca to Thai Fagyi, czyli lody inaczej. Masa rozlewana jest na metalowej oziębianej płycie, do niej dodawane są wybrane dodatki - wybieraliśmy mix oczywiście Túró Rudi (!) i truskawki – wszystko szatkowane tasakiem, zwijane w ruloniki; do tego tona bitej śmietany, posypka, słodka rurka i … staliśmy znowu nad brzegiem wody. Przyjemnie rozwiewało się gorące powietrze. Czas znowu zwolnił. Łodzie sunęły po wodzie dość leniwie, łabędzie wypatrywały okruchów. Było przyjemnie.

Balaton, foto Agata Olejnik

Plaża miejska, foto Agata Olejnik

foto Agata Olejnik

Poszliśmy się trochę powłóczyć i skręcając w kilka przypadkowych uliczek szukaliśmy Kossuth Lajos utca. To, jak podawał przewodnik główna ulica, gdzie skupiło się życie miasta. Rozczaruje Was, tam też mieszkała cisza i co najwyżej żar. Fő tér główny plac miasta, wymoszczony kocimi łbami, odnowiony i faktycznie robiący wrażenie. Mieścił się tam Ratusz, kolumna Świętej Trójcy oraz dawny kościół franciszkański. Na tle niebieskiego nieba, nie skażonego chmurami wygląda to fantastycznie. Wokoło pojedynczy spacerowicze. Sunąc dalej do Kossuth Lajos utca, faktycznie wzrasta liczba ludzi na metr kwadratowy. Tu i ówdzie wyskakiwały restauracje, kafejki i muzea. Co tylko chcecie: Muzeum Cadillaca, Muzeum Marcepana, Muzeum Balatonu, Muzeum Lalek, Muzeum Folwarku Georgikon, Muzeum Radia i Telewizji, Muzeum Erotyczne. Prawdziwa muzealna mekka!

Park Helikon, foto Agata Olejnik



Dotarliśmy do barokowej rezydencji Festeticsów. To ważne nazwisko w historii miasta, bo okolica zawdzięcza mu rozkwit i sławę. Festeticsowie byli potężnym rodem magnatów, coś na miarę Szechenych. György Festetics założył pierwszą rolniczą szkołę zawodową w Europie oraz kąpielisko termalne w pobliskim Héviz. Organizował w swej posiadłości Festiwal Literacki Helikon. Pal ufundował szkołę, Kristóf szpital. Rodzina była właścicielem ogromnej posiadłości na wzgórzu, posiadłości, która z czasem rozrosła się do ogromnej rezydencji, liczącej ponad 100 pokoi, w tym ogromna bibliotekę (sto tysięcy woluminów) i enotekę. A wokoło imponujący ogród, stajnie. To czwarty największy pałac na Węgrzech. Mnóstwo tego, przepych może onieśmielać, zwłaszcza pośród tej ciszy, jest jak krzyk, choć nie upiorny.




Schodziliśmy ponownie nad wodę. Już bardzo zmęczeni. Szukaliśmy jakiegoś sklepu z warzywami i owocami. I akurat zgubiliśmy się, to znaczy ja na pewno, zupełnie straciłam orientację i upierałam się, żeby skręcać w lewo. Marcin trzymał azymut, bo udało nam się wrócić do domu i tu okazało się, że raj ma pewną skazę: komarową. Tak, nudno, ale nam to pasuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz