Kolejny dzień okazał się
deszczowo-pochmurny z domieszką chłodu, ale takiego jak na Węgry
przystało, czyli 23 stopnie. Plan rezerwowy na tę okazję krył się
w grotach, w termach w Miszkolcu, ale jakoś nas tam nie ciągnęło.
Jechaliśmy już w tym kierunku, a trasę sponsorowało słowo
„zobaczymy”, co w naszym rodzinnym kodzie znaczy „raczej nic z
tego”. Rozumiecie sami ...te góry. Lilkę trudno było przekonać,
ale kiedy usłyszała nazwę miejsca, w które jedziemy –
Lillafüred – szybko
zmieniła zdanie. Do tej pory zastanawiam się, co też
podpowiedziała jej wyobraźnia.
Okolice, w które się wybraliśmy
miały wiele wspólnego z pewną Lilą, a jeszcze więcej z jej
mężem, ministrem rolnictwa Węgier, który dla ukochanej wybudował ten
kurort. Bajkowe miejsce, położone w dolinie rzeki Szinwa, otoczone
grubym szalem drzew bukowych, zachwyciło nas od pierwszego
wejrzenia. Nie wiem sama, czy to te barwy tak nasycone, czy to te
odcienie zieleni multiplikowane na tysiące sposobów, ale miałam
wrażenie bycia w świecie zupełnie nierealnym, w bajce, albo
nieprzeniknionej iluzji. Trudno uwierzyć, że niegdyś w tej okolicy
dominowały kuźnie i huty.
Najpierw hotel, ni to neorenesansowy
zamek, zalegający dumnie na wzniesieniu tuż nad wspaniale
szmaragdowym jeziorem Hámori.
Przepraszam, czy to Narnia? Koniec świata? A może po prostu
Szwajcaria? Tę drugą opcję kontemplował już sławny poeta
węgierski Sándor Petőfi.
Doznaję cudownego przeniesienia w przestrzeni tak jak on. Wokoło
hotelu rozciągają się kamienne tarasy pełne niezwykłych
niespodzianek (przewodnik podpowiada mi ze to „wiszące ogrody”,
ale chyba wolę moją nazwę). Pierwsze zaskoczenie to wodospad
Alsó-vizesés,
dwudziestometrowy, najwyższy na Węgrzech. Nie całkiem naturalnej
wysokości, lekko sztucznie podwyższony, ale piękna nie można mu
odmówić. Mijamy bukszpanowe labirynty, kwiatowe dywany i dochodzimy
do jaskini Anny- niewielkiego, około 600-metrowego, zagłębienia w
wapiennych skałach kryjącego wiekowe skamieliny roślinne: mchy,
korzenie drzew, liście.
Nieco wyżej, na północ od hotelu
znajduje się jaskinia świętego Stefana. Legenda mówi, że odkrył
ją pies, który do niej wpadł. W odróżnieniu od małej jaskini
Anny, w tej pełno jest form naciekowych, tutaj też znaleziono
narzędzia z epoki kamienia.
Idziemy dalej, trochę po omacku. W
zasadzie cały ten dzień był jednym wielkim spacerem. Mijamy znaki,
które jednak nic nam nie mówią, aż trafiamy na park linowy, plac
zabaw. Przemiła pani, pięknym angielskim radzi nam iść dalej i
wjechać wyciągiem na górę. Tak też robimy. Ludzi jest sporo,
jednak cisza poraża. Wokoło dominują zalesione wzniesienia.
Znajdujemy wyciąg krzesełkowy, który zbierze nas trzysta
trzydzieści trzy metry w górę. Kupujemy bilety. W jedna stronę;
maluch nie protestuje. Postanawiamy zejść. Jest przyjemnie stromo.
Cudownie drzewiasto. Totalnie cicho.
„Gdy w blasku siedzę na górskim upłazie-wczesnego latawiew lekki jak wieczerzy ciepły dechtu do mnie wzalata.Serce do ciszy przyzwyczajam.”
József Atilla „Oda” Antologia poezji węgierskiej, PIW, Warszawa 1975r.
Zatrzymujemy się w parku linowym.
Lilka już uzbraja się w kask i karabińczyki, rusza w swoją trasę.
Choć na pierwszy rzut oka łatwa, wymaga niezłej zręczności i uwagi. Przeszkody z beczek wydają się żartem, ale mniejszym kiedy
musimy się wypinać i wpinać, stojąc na linie. Jest i część dla
starszych oraz fanów zjazdów na linie. Po drugiej stronie ulicy
czeka na nas bardzo ładny, plac zabaw, w którym można zagrać w
szachy wielkości naszego pięciolatka.
W drodze powtórnej zatrzymujemy się
na obrzeżach Miszkolca w zamku Diósgyőr,
popularnego prezentu zaręczynowego kilku królowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz