Nie przesadzę, jeśli napiszę, że
każdy dzień naszych wakacji był udany i każdy kończył się
wzdychaniem, że było pięknie, że warto i … szkoda tylko, że
doba nie jest elastyczna, żeby ogarnąć wszystkie atrakcje. Każdego
ranka witał nas widok porośniętych bukami wzgórz. Serio, nawet w
toalecie przez okno można było kontemplować ten spokój zielonych,
niekończących się zboczy. Wyglądały łagodnie i osiągalnie,
wszystkie przewodniki trąbiły, że to góry naszym Beskidom
podobne. Zgadzam się, z wierzchu całkiem podobne, niskie o
znacznych przewyższeniach. Zbudowane głównie z wapnienia,
zaskakują bogactwem form skalnych, ilością jaskiń (ponad 1000) i
rozległością na około 1400km2. Ale te góry to istne oszustki,
choć wydają się skromne, brutalnie zaskakują pewnego siebie
turystę, głównie … nazwijmy to nieustanną falistością oraz
bogactwem jarów i lejów. Przygotujcie się na ostre podejścia.
Kiedy już widzicie przerzedzenie koron drzew i skrawek nieba i w
duchu cieszycie się na koniec, wiedzcie, że z pewnością to tylko
chwilowa przerwa w stromiźnie. Górski rollercoaster.
|
Dolina Szalajki, Foto Agata Olejnik |
Punktem wypadowym stała się dolina
Szalajki, do której dowiozła nas kolejka wąskotorowa z
Szilvásvárad,
niewielkiej miejscowość słynącej z hodowli koni rasy lipicany,
znanych z gracji i inteligencji. Po krótkiej przejażdżce
znaleźliśmy się w bajecznej krainie, pomyślałam sobie, że jeśli
te rejony zobaczył legendarny wódz węgierski Arpad, nic dziwnego,
że postanowił je zagarnąć. O ile wcześniej byliśmy w Narnii,
teraz z pewnością trafiliśmy tam gdzie matka natura postanowiła
schować światło w czystej
postaci. Widoki jak z obrazów Wiliama Turnera, a na każdej
fotografii portret krajobrazu. Mnóstwo przestrzeni tuż u podnóża
zalesionych gór. Szumiąca woda, spływająca po ogromnych
kamieniach albo skalnych schodach, wygląda niczym welon. Miejscami
cudownie szmaragdowa, dzięki węglanowi wapnia, rozpryskiwała się
białą kaskadą. Chemia nie jest może mega romantyczna, ale jakże
upiększa świat.
|
foto Agata Olejnik |
Ruszyliśmy zgodnie ze wskazaniami
mapy. Do góry. Szybko okazało się, że na podobny plan wpadło
mnóstwo osób. Wejście odbywało się po kamiennych schodach. Nie
było łatwo, dość ślisko. Momentami staliśmy w ...kolejce. Lilka
wciąż przypominała nam jak bardzo nie lubi się z barierkami
(upadek ze skarpy w Skalnym Mieście w Boże Ciało) więc szła dość
mozolnie. Dotarliśmy do jaskini o charakterystycznym, trójkątnym
wejściu. Znaleziono tu na początku ubiegłego wieku szczątki ludzi
neolitycznych oraz kanibali. Miejsce faktycznie przepastne.
Pozostawało pytanie, gdzie droga
na szczyt? A ta została z jakiś powodów ukryta. Wypatrzyliśmy
znak na drzewie, ale mała scieżynka, zamulona błotem i jakaś taka
stromawa, nie wyglądała na szlak. Marcin wybrał się na zwiad, ale
ludzie kręcili nosami, zwłaszcza ze przeprowadzał zwiad z
pięciolatkiem. Ruszamy. Droga nie zachęcała. Mokro. Powalone
drzewa, pełno gałęzi. Czy to szlak na szczyt Istállós-kő?
„Kő” znaczy kamień, a wokół
nas błoto, przez które
brniemy nieufnie.
Postanawiamy dać
sobie jeszcze kilka metrów i jeśli tak będzie cały czas,
odpuszczamy. I dzięki Bogu
nagle zrobiło się sucho, zostawiliśmy za sobą obrazek jakby po
nawałnicy. Dalej było
lepiej i … bezludnie. Tylko drzewa i my. Droga ciągnęła
się pod górę, raczej niedelikatnie. Marcin
w koronach drzew widział
prześwity nieba. „To
łagodne góry, zaraz szczyt” mówił,
ale do końca były jeszcze dwie
godziny. Dwie godziny ciągłego wspinania się i krótkiego
odpoczywania przy schodzeniu ze zboczy
do dolinek. Spacerowe jo-jo. Tak, były myśli
żeby odpuścić. Jeszcze pięć metrów i wracamy. Ani żywej duszy,
a ja zastanawiałam się
czy są tu niedźwiedzie. Tak nagle i naiwnie … bo głucho, a
człowiek w życiowym miejskim
biegu, przyzwyczajony, że ciągle coś się dzieje. No
przecież nie można sobie od tak iść, w stronę nieba?! Szczyt sam
w sobie nie powalił,
choć w sumie czy musiał
być to komercyjne
show? Musiał
nas nakarmić? Rozbawić i wynagrodzić trudy? Ten nic nie musiał,
był
bardzo skromy, nawet nie pozwalał
cieszyć się bajecznym widokiem okolicy. Był
płaski, strzeżony przez buki i dęby. Nie
porywał,
ale nasza satysfakcja była ogromna. Istna wspinaczka interwałowa!
|
Droga na szczyt, foto Agata Olejnik |
|
Szczyt Istallosko, foto Agata Olejnik |
|
Droga ze szczytu, foto Agata Olejnik |
Schodziliśmy w świetnych humorach, z kijami w dłoniach (Lila
swój nazwała „badzior”).
Fotografowaliśmy
wszystkie żuki, które Lilka wypatrzy. Czasami szliśmy
w kucki, żeby nie sturlać
się. „Nie
ma co szarżować” przypominała
Lilka - „zejścia są trudniejsze”. O mamo, ona nas czasem
słucha! Rozochoceni tym schodzeniem, ominęliśmy
zjazd wąskotorówką i szliśmy
na nogach aż do
auta. Zmęczeni i głodni.
Dzięki temu mogliśmy
podziwiać Jezioro Pstrąga i Skalne Źródło, cudne
wywierzysko, gdzie woda z niewielkiej jaskini spływała wprost do
zbiornika. W rankingu najfajniejszych dni tych wakacji, Szilvásvárad
zwyciężyło bezapelacyjnie.
|
foto Agata Olejnik |
|
foto Agata Olejnik |
|
Skalne Źródło, foto Agata Olejnik |
|
foto Agata Olejnik |
|
foto Agata Olejnik |
Beautiful views
OdpowiedzUsuń