Pisać o Thomasie Bernhardt’cie i
jego twórczości nie jest łatwo, tak jak nie jest łatwo ją czytać i rozumieć.
Żeby znaleźć klucz do tej prozy, trzeba najpierw spojrzeć na życie autora,
naznaczone ponad wszystko ciężką chorobą, pobytami w szpitalu i kontemplowaniem
życia z pozycji wiecznego pacjenta. A z drugiej strony trzeba zrozumieć jego
stosunek do własnej ojczyzny, o której mówił, że nigdy nie odpokutowała swojej
roli w czasie II wojny światowej oraz narodowosocjalistycznej przeszłości. W
testamencie zabronił publikacji i wystawiania swych dzieł w Austrii do 2059
roku, czyli do wygaśnięcia praw autorskich. I po trzecie trzeba znać jego
postawę jako artysty. „(…) nienawidzi
wszystkiego, co układne, dziesiątki lat życia nauczyło go nienawidzić
wszystkiego, co układne, wszystkiego, co jest formą, nienawidzić również
wszystkiego, co uważa się za uprzedzającą układność między ludźmi (…)”.
Thomas Bernhardt to taki pisarz z gatunku enfent
terrible, a może bardziej Nestbeschmutzer. Przekorny i zbuntowany.
Jego wypowiedzi zawsze były sprzeciwem wobec ogółu, były wyjściem z mroku
konformizmu i wykrzyczeniem tego, co publicznie było (jest) piętnowane, co
niewygodne i niedopuszczalne. Dobrze wiemy, że nie jest to łatwe, szczególnie
jeśli w podświadomości majaczy wizja odrzucenia, wykluczenia z grupy, wszakże
człowiek to istota społeczna. W Polsce Bernhardt jest stosunkowo mało
znany. Jego głównym propagatorem oraz znawcą jest Krystian Lupa, którego „Kalkwerk”, wystawiony w 1992 roku,
został okrzyknięty reżyserskim arcydziełem, traktatem metafizycznym, stawiającym podstawowe pytania
dotyczące człowieka, doświadczania życia, kwestii związanych ze sztuką i rolą
artysty.
Tytułowy Kalkwerk to przestronny dom w starym nieczynnym wapienniku, położony na uboczu, z dala od cywilizacji, otoczony
krzakami, drzewami. „W przypadku zbrodni
krzyczenie jest bez sensu, bo i tak nie zostanie się usłyszanym. Tartak nie
leży w zasięgu głosu, gospoda również nie leży w zasięgu głosu, żaden człowiek
nie znajduje się w zasięgu głosu.” Ta cisza ma sprzyjać tworzeniu,
koncentracji, spisywaniu pewnego studium naukowego poświęconego słuchowi, nad
którym pracuje główny bohater, Konrad. Jest on indywidualistą,
którego nadwrażliwość wpędza stopniowo w obłędne koło, do tego, ta jego
skumulowana agresja i niemoc twórcza, przecież latami próbuje przelać na papier
ukształtowane w głowie studium, bez skutku. Razem z nim do rezydencji przenosi się niepełnosprawna
żona, siedząca na wózku inwalidzkim, niema obserwatorka poczynań męża, który
zupełnie się z nią nie liczy, a w wigilijną noc … zabija strzałem w głowę.
Dlaczego? To nie będzie takie proste do wyjaśnienia, bo chociaż podejrzany
natychmiast się przyznaje do winy i pokornie rusza do więzienia, to o tym, co
stało się w noc morderstwa, a raczej o tym co działo się przed nią, czytelnik
dowiaduje się z wielu sprzecznych źródeł. To właśnie charakterystyczny styl
Bernharda: monolog bohatera, który przedstawia pewien pogląd na świat. Niby nic
nadzwyczajnego, ale ten monolog skąpany jest w morzu dialogów, relacji, tyrad,
jakby nagle rozśpiewał się chór z antycznej tragedii, ale każdy jego członek na
własną nutę. Prawdziwy potok słów. W Kalkwerk narrator pojawia się tylko kilka
razy, po to, aby zrelacjonować wypowiedzi kilku bohaterów, bez oceny i bez
komentarza. Czytelnik dostaje więc warianty, różne perspektywy… jest
prowokowany i zaczepiany, aż do bólu. Dosłownie. Bernhardt dodatkowo stosuje
technikę multiplikacji, powtarza słowa, zdania, konkluzje. Nic nie jest pewne,
prawda o drugim człowieku jest względna. Przyglądamy się małżeństwu Konradów –
dominującemu, owładniętemu obsesją mężowi i kalekiej żonie, podmiotowi jego
szalonych, okrutnych, sadystycznych eksperymentów. Czy aby na pewno? Czy
Konradowi należy przykleić etykietę mordercy? A może raczej geniusza? Czy
faktycznie pastwi się na żoną, przecież niektóre źródła mówią o tym jaki był
opiekuńczy? Może ona wykorzystuje swoje kalectwo? Momentami czujemy zażenowanie
przyglądając się temu związkowi, na wskroś tragicznemu. Atmosfera Kalkwerk w
połączeniu z takim stylem pisarskim, osacza czytelnika. Zostajemy zamknięci w
hermetycznym pudełku. Mimo przestronności budynku, pustych pokoi wiejących
pustką, czujemy ścisk, duszność i wydajemy, co chwila klaustrofobiczny krzyk. „Wybrać się do Kalkwerk, znaczy wpaść po
prostu w pułapkę.” Do tego brak chronologii i zamienienie miejscami
przyczyny i skutku. Zabiegi iście genialne, ale męczące.
Miejcie się na baczności, to nie jest kryminał. Proza
Bernharda wymyka się jednoznacznym interpretacjom. To trudna,
wymagająca i ambitna pozycja. Zapamiętajcie słowo „względność” sięgając po tą
książkę. Bernhard uświadamia nam również, jak duża jest przepaść między
intencjami artysty, skomplikowanym procesem twórczym , a tym jak odbierze go
społeczeństwo. Widzi swoja niemoc. Swoją? Może raczej całego procesu twórczego.
Signum temporis. Czy nie miał racji mówiąc „ (…) człowiekiem już nie można wstrząsnąć, to oczywiście znak naszych
czasów, że nie można nim i w ogóle już niczym wstrząsnąć.”.
Proza z najwyższej półki - i tyle. :)
OdpowiedzUsuń