Węgry, ach Węgry. Piękna
nizina, bajeczny Budapeszt, aromatyczny Tokaj. Państwo bliskie każdemu Polakowi,
a ile o nim wiemy? Braterski kraj w socjalizmie, był jak powiew zachodu, z
kulkowymi gumami do żucia farbującymi ręce, z obłędnie słodkimi „túró rudi”, z wakacjami nad Balatonem, z paprykowym posmakiem rosołu,
z obfitością towaru w sklepach. Tak było. Pamiętam bardzo dobrze. Podróż pociągiem
z długimi przystankami. Kuszetka. Granice. „Pass
kontrol Ceskoslovenská!”, a potem już tylko język magicznie niezrozumiały. Ja jakoś
świetnie dogadywałam się w piaskownicy oraz z teściową mego stryja. Mam ogromny
sentyment, pozwala mi on widzieć ciągle Węgry oczami dziecka. Mimo, że tego
kraju już nie ma. Minęło ponad dwadzieścia pięć lat. U Krzysztofa Vargi dusza
jest pomieszana? podzielona? To już poważne obciążenie. Polak i Węgier w
jednym. Słowiańskie rozrzewnienie i ugrofińska melancholia pokrywają każde
wspomnienie. Są zapachy niedzielnych obiadów, smażonych langoszy w budce na osiedlowym
ryneczku, wina i palinki lokalnej knajpie. Varga spaceruje po budapesztańskich ulicach,
gubi się specjalnie, jeździ trolejbusami lub tramwajami ściągając wspomnienia, pragnąc
uchronić każde z nich przed wymazaniem. Można by zwiedzać jego śladami. Rusza
też na prowincję: do dolin winem pachnących, do zrujnowanych fabryk, upadłych i
wyludnionych wiosek. Ciągnie ze sobą tę tęsknotę, rozczulenie i nostalgię.
Źródło |
Kuba L. mówi, że
seria SULINA Wydawnictwa Czarne jest najnudniejszą, jaką zna. Nie zgodzę się,
bo nie lubię generalizować. Choć tym razem mam problem z książką Vargi.
Przynosi wiele informacji na temat Węgier, których nie znałam, albo spogląda na
to, co wiem z zupełnie innej strony, ciekawiej. To ten pierwiastek ugrofiński. Nic
dziwnego, facet tam żył, wychował się. Ma zupełnie obcą mi perspektywę. To właśnie
lubię. Takie wtapianie historii w osobiste wspominki, odczucia jest bardzo
sugestywne i wciąga czytelnika. Ale to uczucie zaciekawienia pryska gdzieś w
połowie. Doczołgałam się do końca. Czułam się jak żołnierz, tarzający się na
poligonie pod ostrzałem depresji, melancholii i smutku. Dobre zarysowanie szczególnie
ostatnich stu pięćdziesięciu lat historii. Ale Varga nuży i powtarza się. Minorowa
tonacja dominuje, podkreśla się ją na każdej stronie. Cóż taki naród. Wciąż
marzy o dawnej świetności, wspomina czasy cesarstwa, tęskni za Karpatami, za
morzem, za Siedmiogrodem. Żyje traumą po traktacie z Trianon. Uwierzcie mi
zapamiętacie tę nazwę. Pojawia się z taka sama częstotliwością jak melancholia,
słowo klucz. Trianon to początek końca, taka skaza, hańba. Nurzamy się w tej
rozpaczy, w tym przygnębionym światku, wśród potencjalnych samobójców, wśród Węgrów
przygaszonych, rozpaczających, ale nie łzawych. Czuję się zmuszona myśleć tak
depresyjnie! Czuję, że autor jest nachalny.
Piszę tę recenzję
i zerkam na tytuł. „Gulasz z turula”.
Jak zapowiedź książki kucharskiej. Rozdziały zresztą też. Wiecie, co to za
jeden ten turul? To mit. To taki uskrzydlony symbol chwały siły i potęgi. I tak
sobie myślę, że ten tytuł może usprawiedliwiać to całe rozrzewnienie, tęsknotę.
Kiedyś było lepiej, a teraz qua vadis?
Co jest dobre dla Węgier dziś? Tradycja, szczególnie ta okresu wojny, nie
bardzo. Droga z Unią Europejską? Jakoś tak się rozjeżdża. Ktoś znowu poszukuje trzeciej opcji, a może lawiruje?
Varga też nie może się zdecydować. Odpowiedzi na to pytanie unika, choć wyraźnie
krytykuje oba rozwiązania. Tkwi sobie w tym micie. Uff, ile można? Czy tacy są Węgrzy
jego pokolenia? A może Polacy? Odkładam książkę i czuję lekką schizofrenię. Nie
wiem, co myśleć. Przebrnęłam.
Pamiętam lekturę "Gulaszu...". Książka bardzo mi się spodobała. Postanowiłem to w końcu sprawdzić. Od trzech miesięcy mieszkam na Węgrzech i muszę przyznać, że to poczucie swego rodzaju utraty przwdziwego charakteru jest tutaj widzoczne. Mam tutaj na myśli Pecs, jedno z większych i bardzo urokliwych miejsc. Książkę przeczytałem bardzo dawno, wiec nie nie mogę juz odnieść sie do konkretnych fragmentów, ale jednak... Czegoś już tu brakuje. To chyba zwykły postęp. Naturalna kolej rzeczy, transformacja. Może wsie są inne, jeszcze po nich nie jeździlem. Ale odnoszę wrażenie, ze wielu tych rzeczy, o których pisał Varga już nie ma. Choć na szczęście udało mi się jeszcze znaleźć jakieś restauracyjki z ceratą na stolikach. Takie są najlepsze. ;)
OdpowiedzUsuńKocham Magyarorszag,mieszkalem tam szesc lat i byly to najpiekniejsze lata...
OdpowiedzUsuń