O
niekochanych dzieciach, bitych kobietach, zapomnianych staruszkach
można pisać, głównie ckliwie. Pojawią się łzy i łkanie, mętne
wzruszenie i czytelnik kupiony, achami i ochami rozreklamuje książkę.
Można też sięgnąć po technikę cięcia na żywca, coś na wzór
ostatnich filmów Vegi. Kolorowy fotoplastykon, hałaśliwy zlepek
kadrów z mocnym bluzgiem. W świecie, gdzie liczy się przekaz
mikrotekstem, najlepiej popup’em i jeszcze przy maksimum wizualnej
dyskoteki, ta książka mogłaby zginąć w jakim niezauważeniu.
Książka, która mnie ujęła wyjątkową wrażliwością.
Tytułowym
bohaterem są (moje rodzinne) Bałuty, ale początek wcale na to nie
wskazuje. Może to być Orunia, Szwederowo, Zatorze, albo Jeżyce.
Gdziekolwiek, gdzie chowają się ludzkie mary i sekrety; wstydliwe
tajemnice i ukrywane cierpienia. Dopiero później pojawia się
Manufaktura, akcja przeskakuje też na tyły Piotrkowskiej, do
Honoratki, czy Nowej Gdyni. Kamienice o cienkich ścianach, szpitalne
korytarze, klepiska, podwórka-studnie. Kilkadziesiąt opowiadań,
krótkich zapisów rzeczy zwykłych. Nie ma tu wyrazistych bohaterów,
sensacyjnych wydarzeń, eksperymentów z formą czy językiem. Proza
Różyckiej to prostota, będąca bardziej zapisem końca świata,
takiego z Miłosza. Ktoś odchodzi, ktoś krzyczy w samotności, ktoś
śni ostatni sen niepachnący już Masumi, ktoś był, w relacje
wkrada się obcość, tynki spadają ze ścian, marzenia się nie
spełniają. Tylko, że nikt na to mijanie nie reaguje, nie go
dostrzega.
Interesująca pozycja.
OdpowiedzUsuńBałuty! <3
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że po kilku książkach, które chciały przedstawić Łódź, sceptycznie podchodziłam do Twojej recenzji, bo to, co czytałam było nieudane, przejaskrawione, brutalne i wcale nie szczere. Ale ta pozycja zapowiada się inaczej, może bardziej życiowo.