Pages

czwartek, 5 marca 2020

Wakacje w promieniu trzech godzin. Sierpień 2018. Mikroskala



To były dobre wakacje. Dwa lata temu. Za miedzą prawie. W prawie sąsiedzkim województwie. Było bardzo dobrze. Cicho było. Lasy wokoło. Internet marny, żeby złapać kontakt ze światem, trzeba było biegać do drogi [niewojewódzkiej]. Na początku się chodziło. Potem już się nie chciało. Cisza zarosła brzozą i sosną.
„- Nie, nie ma w pobliżu żadnych hoteli - mówię mojemu bratu, który dojeżdża”
„- Co Ty mówisz za bzdury? Idź do drogi tam na pewno będą.”
Nie było. Ośrodek nasz schowano w lesie. Asfaltu próżno tam szukać. Rozproszone domki. Jedne odrestaurowane, na miarę potrzeb mieszczucha XXI wieku. Kafelki, okna plastikowe, nowa armatura. Inne pozostały w PRLu. Farba się łuszczyła. Okna opierano na kijku. Nikt nie grymasił. Czysto i z duszą. Piętnastego dnia miesiąca sierpnia wpadło paru fanów disco polo, otworzyli w furach okna, piwo się rozlewało nad grillem. Zrobiło się dziwnie duszno. To moment był, potem znowu taplaliśmy się w ciszy. 






Nie pamiętam dokładnie jak wylądowaliśmy na Pojezierzu Łęczyńsko - Włodawskim, nad Jeziorem Zagłębocze. Był to taki trochę kompromis między dorosłym pragnieniem totalnej intymności, a dziecięcymi potrzebami objadania się lodami, objeżdżania ośrodka gokartami trzy razy dziennie oraz biegania z rówieśnikami. Próżno tu szukać luksusów, prędzej traficie na kawę w szklance z koszyczkiem, sypaną obficie i podaną z wuzetką, albo sałatki wystylizowane na lata dziewięćdziesiąte. Za to rybka z budki palce lizać. I ta Pani krzycząca w okienku, że ona się już dziś nasmażyła i możemy iść sobie gdzie indziej. I czasem chodziliśmy. Rosół z jesiotrem niebo w gębie. Cebularze o mamo! Koszy mało, śmieci nosiliśmy czasem w plecakach.



Kiedy nużyła nas plaża, zmienialiśmy ją ... na inną. Czarne. Łukcze. Piaseczno [najgłębsze]. Krasne. Rogoźno. Dla odważnych Białe. Woda kryształowa. Miękki piaseczek połykał stopy. Dzieciaki w zasadzie potrzebowały do szczęścia tylko wody. To ich żywioł. W niej prowadzą wojny, obserwacje, łapią ryby, ważki, zielsko. Siedzą w niej, stoją, pływają, nurkują, a czasem nawet wpadną z otwartymi oczami tuż pod taflę. Wtedy słychać krzyk rozpaczy mamy. Ale to tylko moment, potem znowu atmosfera zastyga. Sosny, olsy wokół nas.




Krążyliśmy po lasach, drogach otoczonych murami zieleni. Brak domów. Brak budów. Drogowskaz: ścieżki edukacyjne, ruszmy jakieś sześć kilometrów, a tam żółwie, też albinosy. Krzaki jagodziane, a  między nimi być może żmija zygzakowata. Idziemy. Błotniste otoczenie, torfowisko, kładka. Jezioro Łukie. I ta przestrzeń wiatrem tylko głaskana.
W poszukiwaniu rozrywek pojechaliśmy do Włodawy. Senna atmosfera, no to się snuliśmy. Między lodziarniami, między kościołami trzech wyznań, kolejną kawą. Spacer wokół czworoboku, w którym skupiły się kramnice, to tutaj kiedyś Kmicic walczył z Wołodyjowskim. Sienkiewicz tak twierdził.



Lublin lekko mnie odstraszył, ale to wina złego planowania. Jak na parkiecie nowojorskiej giełdy, full kontakt z obcymi ludźmi, z potem, z oddechem. Upał lejący się z nieba. Niefortunnie wybraliśmy dzień z jarmarkiem, ale już w środę: całe miasto tylko dla nas. Co za odmiana. Pustka. Bezgłosy i cienie na ulicach. Beata Kozidrak na murach. I nasze leniwe pogonie z dwulatkiem. Pożar Lublina pod ziemią. Muzeum Wsi Lubelskiej pod chmurką. Czarcia Łapa na Zamku. I lody, co chwila lody.




foto: Anna Kiełpińska & Agata Olejnik 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz