Pages

sobota, 12 grudnia 2015

Gdzie jest granica „wszystkiego”?

Odkąd skończyłam książkę Becka Weathersa, nie mogłam przestać myśleć o tragedii z 1996 roku. Książka Amerykanina zasiała w mojej głowie tysiące pytań. Takie proste, w stylu: dlaczego, co poszło źle, czy/czemu zignorowano nadciągającą burzę, czemu ludzie (szczególnie amatorzy) w ogóle tam łażą, jak działają wyprawy komercyjne, jak to jest być tam w górze? Przewertowałam youtube'a i obejrzałam na ten temat wszystkie możliwe materiały i programy. Ciągle pytania. Poszperałam w wydawnictwach i trafiłam na książkę Jona Krakauera „Wszystko za Everest”, klasyka górskiego reportażu, nominowana do nagrody Pulitzera. Tytuł wywołał ciarki na mojej skórze. Jak „wszystko”?

mountainsoftravelphotos.com Rob Hall, Scott Fischer, Anatoli Boukrjew i Jon Krakaue
Jon Krakauer jest znanym dziennikarzem i jednym z uczestników tragicznej wyprawy. Nieczęsto dobry dziennikarz ma możliwość bycia pełnoprawnym uczestnikiem takiej wyprawy i, niestety, świadkiem tragedii. Ta książka miała być artykułem napisanym dla magazynu „Outside” na temat komercjalizacji wypraw wspinaczkowych. Tekst wyszedł bardzo mocny. Autor ze wszystkich sił próbował być obiektywny i zrelacjonować wydarzenia jak najrzetelniej, chciał odróżnić fakty od wysokościowej fatamorgany. Mimo to, po publikacji książki sypnął się na niego grad potępienia z różnych stron, ale to chyba nic dziwnego. Tylko jak z pozycji wygodnego fotela, oceniać zachowania ludzi walczących o przetrwanie, z przeciwnikiem niemal idealnym - naturą.
outsideonline.com
Tekst Krakauera zmiażdżył mnie z kilku powodów. Po pierwsze opis samej tragedii. Krok po kroku przyglądamy się zmaganiom grup wspinaczy, niemal czujemy zawroty głowy spowodowane niedotlenieniem, a kiedy na szczycie jest korek, ściskamy kolana, szepcząc „już po 14-tej, już po 14-tej, schodźcie!”. I ta bezsilność, kiedy można liczyć tylko na cud. Błąkanie we mgle, z odmrożeniami, bez rękawic, niektórzy całkiem ślepi. Ostatnie słowa przez radiotelefon, do ciężarnej żony gdzieś w Nowej Zelandii. Jedni już ukryci w namiotach, ledwo wytrzymujących napór huraganu, pól żywi ze zmęczenia. Inni starający się ruszyć na pomoc, jeszcze inni wykazujący ogromny hart ducha, ocierali się o cud. Dziewięciu się nie udało. „Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby ich ratować. Wysokość 8000 metrów – to nie jest miejsce, gdzie ludzie mogą sobie pozwolić na moralność”. Łzy płynęły mi po policzkach, bohaterom książki też.
Po drugie, zdobywanie Everestu stało się tak popularne, że w mojej małej główce zrodziła się myśl, że to taka łatwa góra, że każdy może ja zdobyć i że właściwie to czym się tu chwalić, że można podlecieć helikopterem, że ma się tlen … kompletnie wyrugowałam z głowy wszystkie ryzyka, jakąś nieprzewidywalność. Czy to samo robią uczestnicy takich wypraw? Przecież komercyjne wejścia są takie na czasie. A jak mówi Krakauer, zdobywanie Everestu to głównie walka z ...bólem. I nie ma w nim nic prostego, ale „istnieją ludzie, dla których rzeczy nieosiągalne mają szczególny urok”.
Po trzecie, książka jest swego rodzaju zadośćuczynieniem, poszukiwaniem drogi zrozumienia tego, co się tam wydarzyło, odkupienia winy. Z tego tekstu bije ogromna samotność, tak namacalna i tak przerażająca. Tekst jest pięknie poprowadzony, skrupulatnie dobrane słowa zaznaczają wszelkie autorskie niepewności, żeby nie naruszyć kruchej struktury wypomnień.


Jon Krakauer „Wszystko za Everest”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015

1 komentarz:

  1. Powiedzenie "po trupach do celu" przy mount everest nabiera innego znaczenia. Gdy zdobywa się szczyt można zobaczyć wiele ciał tych, którym to się nie udało. Ciekawe doświadczenie, ja jednak podziękuję i nie skorzystam.

    OdpowiedzUsuń