„Kroniki ukrytej prawdy”, kataloński realizm magiczny



W opowiadaniach Pere’a Caldersa historie są proste. Przynoszą obserwowalną przez okno rzeczywistość, rodem z miejskiej dżungli. Prostota, nie wyklucza ich dramatyzmu, a zostaje jeszcze zarażona czymś absurdalnym albo niewyobrażalnym. Wraca człowiek na lunch do domu, ale gubi klucz, dzwoni w nadziei, że otworzy stara służąca Irene, a tymczasem otwiera mężczyzna z bokobrodami. Piętro trzecie, pierwsze drzwi na klatce, przestają nagle być naszym domem. Albo właściciel pięknej posiadłości i jeszcze bardziej okazałego ogrodu znajduje czyjąś lewą rękę, zamiast wezwać policję daje ogłoszenie, że ktoś zgubił coś bez czego nie może żyć; ktoś oddaje tygrysicy dom, żeby urodziła młode; ktoś rodzi się ze znamieniem w kształcie krzyża na podniebieniu; ktoś płynie statkiem i osiada na mieliźnie; zabójca Depie Carel ma tymczasowy wyrzut sumienia. To takie kadry jakby wprost z fotografii Henri Bressona. Decydujący moment.   
    
W opowiadaniach Caldersa człowiek [przeważnie mężczyzna] zderza się z zagadką, znajduje się w miejscu, do które przywiodło go zupełnie zwykłe codzienne zachowanie. Kobiety są na dalszych planach, jakieś histeryczki, melancholiczki, ogarnięte obsesjami, żony, obiekty morderstw. Życie człowieka balansuje wśród sprzeczności: pragnie tego, czego mieć nie może. Ale czy powinien pędzić za niemożliwym czy rezygnować z marzeń? „Co tak naprawdę mogłoby utwierdzić mnie w przekonaniu, że wybór jakiego dokonam, będzie właściwy?” pyta w opowiadaniu „Spadająca gwiazda” rzucając wyzwanie losowi oraz spokojowi. Historia z „Żelaznego klucza” to z kolei motyw wiecznej zagadki, zakazanej wiedzy. Pewien ponury człowiek, lekko zachłyśnięty potrzebą bycia podziwianym, wymyśla sekret i zamyka go w kredensie. Tajemnica staje się na tyle atrakcyjna, że przywabia żonę, ale niekoniecznie uczucie. Małżonka pragnie rozwikłać szaradę i dorabia do autentycznego klucza dwa inne. Dokąd doprowadza ciekawość?                                                                                                                                                                                   
Tekst podaje nam narrator, człowiek-orkiestra, o pokerowej twarzy, który nie tkwi w symbiozie z autorem [gdyby ktoś chciał robić wycieczki komparatystyczne z Borgesem]. Podaje językiem niesamowitym, choć nie wykrzywia go, nie sięga po barokowe esy-floresy, nie kupczy zegumami, nie tapla się metatekście. Tam gdzie pofolguje sobie z figurami retorycznymi i środkami stylistycznymi, tam karci wprost ascetycznym stylem, albo zaskakuje parentezą czy omówieniem. Manipulacje słowem, mają wydobyć jego pojemność, jego wieloznaczność, naciągnąć semantyczne limity. Ogromna czułość w warstwie językowej, ale i pułapka, bo nad wszystkim góruje ironia, delikatny humor, maskujący zwyczajność.
Kategoria „realizmu magicznego” potrafi sprzedać wiele książek. Autor, którego porównuje się do Márqueza, natychmiast kusi, ale często okazuje się nietoperzem bez echolokacji. Tym razem nie jest to literacka konfekcja.


Pere Calders „Kroniki ukrytej prawdy”, tłumaczenie: Anna Sawicka, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019


You May Also Like

0 komentarze

Navigation-Menus (Do Not Edit Here!)