Widokówki znad morza...
Siedzę
sobie na plaży. Czy jest spokojnie? Leniwie? Czy przewracam się z
brzucha na plecy, a słońce maluje mnie na mahoń? Nic z tych rzeczy. To se ne vrati pane Havranek, bo dzieci
postanowiły przeskoczyć k-a-ż-d-ą falę (nie przyjmują do wiadomości, że jest to
n-i-e-m-o-ż-l-i-w-e), chcą zdeptać cudze babki z piasku, starsze uciekają przed
młodszymi, jedni budują zamki, a drudzy właśnie symulują tsunami. Krzyki,
piski, harmider i łzy. Fikołki z materaca do wody, pod nią, z niej. Morze dudni
falami i próbuje przekrzyczeć wesołą gromadę, ale i jemu się nie udaje.
A ja, ja chcę stopić się z leżakiem. Przesiąknąć przez
malutkie otworki brezentu i spaść cichutko tysiącem komórek między miliony
ziarenek żółto-białego piasku. Jest wilgotny, a jednak przesuwa się z wiatrem. Lekko.
Delikatnie. Zasysa mnie drobinka po drobince. Bezwład. Mogłabym zaczepiać się
jak on na kolorowych parawanach, zawisnąć na nich na moment. Suspens. Pauza. Ale
już za chwilę muszę ponownie poddać się grawitacji. Wirować. Kręcić się. Wpaść
w oko mewie. Przefrunąć między palikami falochronów. Zderzyć się z ziarenkiem
soli. Pchnięta mocnym powiewem, ławicą innych ziaren, kłuć plażowiczów, niczym
małe, ostre igiełki. Akupunktura á la
plage. Na koniec spadam na fotel.
Cisza. Ania czyta o Jurku, drapie się w dłonie, a jedna jej noga zakopana
jest w piachu. Spogląda, co jakiś czas, przez czarne szkła okularów, na szalejące
w oddali dzieci. Burza opanowana. Siedzę
więc z Anią na plaży. Jest błogo. Moje myśli nadal szybują, ale wysoko, w
mezosferze. Nieuchwytne. Niezakłócane. Zen. Później idziemy biegać.
∞
Fotografie: autorka
0 komentarze