„Chemia łez”
Czy zastanawialiście się kiedyś jaki skład chemiczny maja
łzy? Encyklopedia podaje, że to głównie woda, trochę soli, białek i substancji
bakteriobójczych. A podobno łzy różnią się składem chemicznym i smakiem w
zależności od odczuwanych emocji. Mogą być słodkie, gorzkie, słone, bolesne,
radosne, smakować lękiem, obojętnością, smutkiem. Cała paleta emocji zaklęta w
drobnej kropli spływającej po policzku. Niezwykłe. I łzami właśnie od
pierwszych stron spływa najnowsza powieść jednego z najwybitniejszych pisarzy australijskich,
Petera Careya, dwukrotnego laureata Nagrody Bookera.
„Umarł, a mnie nikt
nic nie powiedział”. Poznajemy Catherine w dniu, w którym jej kochanek
Matthew Tindall odchodzi z tego świata. Po trzynastu latach zostaje sama. Sama w
kompletnej ciszy, którą przerywa tylko angielski deszcz uderzający w szyby. Nikt
nie wypełnia już chwil, zostaje pustka, w której płacz niesie się echem. Nie
może przeżywać tej śmierci inaczej jak w samotności, była przecież tą drugą.
Nie może iść na pogrzeb, ani głośno wyrazić tego, co czuje, nie ma się komu zwierzyć.
Sama. Swoje życie oparła na jednej kotwicy, a okręt zatonął. Sama i te przeklęte
wspomnienia. Jakie to musi być bolesne! Dlatego pije, bierze lorazepam i wciąga
kreski kokainy. Ból pozostaje niemy i skryty. Catherine jest kobietą samodzielną,
trochę zadziorną, trochę zagubioną. Naukowiec, umysł ścisły – „Jak mógł umrzeć?” pyta. Dobrze, że jest
praca, też pomaga się znieczulić. Niestety, nie może się na niej skupić, bo włamuje
się do skrzynki ukochanego i czyta maile jakie do siebie pisali, kasując je jeden
po drugim, a każde „usuń” tnie skórę
jak ostrze. Małe światełko w tunelu pojawia się, kiedy jeden ze współpracowników, wtajemniczony w ich romans,
podsuwa kobiecie do renowacji i poskładania niezwykłą maszynę. Zaczyna się gra.
Catherine jest horolożką, zajmuje się przywracaniem do życia starych zegarów
i maszyn. Tym razem nie będzie to zegar, a mechanizm pochodzący z XIX wieku, niby
kaczka, a może łabędź. Urządzenie iście magiczne, bo ptak poruszał się, pływał,
chwytała rzucane na wodę ziarna, jadł je i wydalał. Prawdziwe cudeńko. Twórcą pierwotnej
koncepcji, z 1738 roku, był Francuz Jacques de Vaucanson. Sto lat później jego
plany wpadły w ręce niejakiego Henrego Brandlinga, ułożonego, pragmatycznego człowieka,
który postawania zamówić rekonstrukcje owej kaczki dla śmiertelnie chorego
syna. Zaczyna wierzyć, że ta „zabawka” to jedyna nadzieja na uzdrowienie
dziecka i trzymał się jej kurczowo. Aby ziścić swoje marzenia udaje się do Niemiec
w poszukiwaniu mechanika, a słyszał, że najwybitniejsi mieszkają w okolicach Karlsruhe.
To, co go tam spotka wydaje się trochę jak z bajki braci Grimm: tajemnicza wyprawa,
równie tajemniczy ludzie, zjawy, naukowcy, geniusze, porwania. Wszystko na
pograniczu absurdu, radykalizmu i upiornych pasji. Są najrozmaitsze maszyny i
urządzenia samoliczące, mechaniczny Chrystus, który rozkłada ręce w geście
błogosławieństwa, a potem padając na ziemie śmieje się. Dzieje się wiele
rzeczy, których nie da się logicznie wyjaśnić i pojąć. Brandling wydaje się być
więziony, ubezwłasnowolniony, osaczony, ale ciągle czeka na kaczkę. Wszystko skrupulatnie
spisuje w dziennikach, które czyta Catherine. Dwie samotności, dwa cierpienia. Równoległe,
choć rozdzielone wiekami. Ona też składa ptaka: poleruje szklane rurki, koła zębate,
tysiące części. Element po elemencie. Spokojnie, racjonalnie, aż do pojawienia się
asystentki, młodej Amandy. Catherine pracuje, Amanda doszukuje się drugiego dna,
mistycyzmu, jakby łabędź niósł jakieś ukryte przesłanie. Narasta uczucie niepokoju,
nieuchronności katastrofy, jakiegoś końca brutalnego i wszechogarniającego. Czy
da się przewidzieć nieprzewidywalne? „Od lat
wierzyłam w to, że konstruowanie zegarów jest w stanie ukoić każdy zamęt w
duszy i sercu. Tak mocno w to wierzyłam i tak bardzo się myliłam”.
Po stracie, odejściu bliskich lub w obliczu ich rychłej
śmierci, ilu z nas nie chciałoby móc cudownie uzdrawiać, wskrzesić ukochanej
osoby. Iluż z nas nie chciało by mieć takiej mocy, aby cofnąć czas, przywrócić życie,
jak w historii Łazarza, a może Pigmaliona? Być Bogiem, na moment. Cóż, wiemy,
że nawet najgenialniejsza maszyna życia nie zastąpi, bo dusza … . Nie posądzajmy
jednak autora o taki truizm. Bo nie o duszę w tej książce chodzi, bo można ją czytać
w różny sposób: jako dwie ciekawe historie ludzi, których życie legło w gruzach
i pogrążyło się w chaosie, albo jak medytacje o życiu, albo jak traktat o ślepej
fascynacji techniką i nauką. Illud aspicis non vides. Z
czasem zaczynamy się orientować, że bierzemy udział w grze. Ktoś przejmuje
kontrolę. Boski plan. Theatrum mundi. Peter
Carey jest wielkim pisarzem, a ta powieść jest jak obraz Rothki – nieprzenikniona,
bo zbyt wiele tu płaszczyzn, zbyt wiele wymiarów, niejednoznaczności. Genialnie. Wielka literatura.
Peter Carey ”Chemia łez”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2013
0 komentarze