„Goodbye Vietnam ...”
To książka niepozorna. Sto
pięćdziesiąt siedem stron. Wymiary 20x13 cm, a komentarz z tyłu głosi: „Opowieść mieszcząca w sobie całą wielkość
życia.” Śmiała obietnica. Okładka oblana jest czernią, która stopniowo
przechodzi w granat, indygo. Z mroku wyłania się dryfująca w świetle księżyca
łódź z lodu, z wbitymi trzema kruchymi i delikatnymi sadzonkami ryżu.
Wewnętrzną stronę okładki wyściełano zdjęciem głuptaków na skalistym wybrzeżu
wyspy Bonaventura niedaleko Quebecku. I jeszcze ten tytuł, prawdziwa enigma ”Ru” - nie jest to imię, ani nazwa
miejsca, ale: w języku francuskim „źródło”
lub „upływ czasu, łez”, a w
wietnamskim „kołysanka”. Po
przeczytaniu pomyślę jak fantastycznie te trzy znaczenia oddają różne wymiary
książki autorstwa Kim Thúy. To debiut i od razu nadmienię, że dla mnie udany,
zapowiedź ogromnego talentu.
Zaczynam czytać i już na
wstępie kolejna niespodzianka, bo zaskakuje sposób pisania. Przewracam kartkę:
czy to jakiś prolog? Nie chodzi o styl autorki, ale o formę. Jest tu ponad sto
obrazków ze słów. Niektórzy mogą odebrać je jako wiersze pisane prozą, rzadko
który przekracza stronę. Całość stworzy impresjonistyczny obraz, doskonale oddający
momenty, chwile ulotne, zmysłowe i nastrój. I o ile impresjonizm nie penetrował
powierzchni codzienności, to Kim Thúy wręcz przeciwnie i to z różnych punktów
widzenia – dziecka, córki, kuzynki, mamy, żony, Wietnamki, Kanadyjki.
Pierwszoosobowy narrator, Nguyen An Tinh, której imię znaczy “spokojne
wnętrze”, niesentymentalnie prowadzi nas przez ludzkie dramaty i radości. Bez
upiększania, bez patosu z pełną godnością. To historia inspirowana przeżyciami
autorki. Ale nie znajdziemy tu typowej biograficznej marszruty. Chronologia
została złamana, a wręcz połamana. Imiona, nazwiska, daty, przyczyny są nie
ważne. Jedynie słowa spinają poszczególne obrazki, tak, że ostatnie stają się
pierwszymi. Wizualne wskazówki, slajdy, zapachy łączą poszczególne fragmenty.
Mniej dokumentu więcej wyobraźni. Krok do przodu, krok do tyłu. Kołysanie w
rytmie wspomnień, które sięgają lat siedemdziesiątych XX wieku, kiedy jako
zaledwie dziesięcioletnia dziewczynka musiała uciekać z Wietnamu, po zdobyciu
jego południowej części przez komunistów. Dotychczas spokojne życie, i to mimo
szalejącej wojny (co za paradoks!), zostaje w jednej chwili przerwane. Dom w
Sajgonie podzielono na kilka maleńkich mieszkań, skonfiskowano
(zinwentaryzowano) cały majątek. Skończyła się gra w tenisa i magdalenki.
Rodzina dołączyła do tysięcy boat people.
Łódź nr KG0338, taka przepustka do bezpieczniejszego świata. Kilka desek
połączonych, aby przewieść tłum uciekinierów. Najpierw do Malezji, do obozu
uchodźców, gdzie zamieszkają w skleconej prowizorycznie chatce, co dzień
zapadającej się coraz głębiej w glinie. Obóz kloacznych zapachów, starych ryb,
świerzbu i roju robaków. I ten pozorny spokój, że nikt nikogo nie zastrzeli
ani nie zreedukuje w obozie. A jednak, człowiek i w takich warunkach
organizuje sobie życie: zbiera deszczówkę, prowadzi lekcje angielskiego,
zawiera przyjaźnie. „(...) myślałam, że
wojna i pokój to antonimy. A przecież żyłam w pokoju, kiedy Wietnam był w ogniu, wojnę zaś poznałam
dopiero wtedy, gdy Wietnam odłożył już broń.” Ta podróż ma uratować i
odmienić jej życie. I tak się dzieje, choć nie będzie tu cudownego ocalenia ani
boskiej interwencji. To początek nowej drogi dla osoby, która staje pomiędzy
dwoma tak skrajnie różnymi kulturami, której tożsamość się rozwidla, którą
dominująca matka popycha na skraj, bo ma ambicje i konkretne oczekiwania wobec
dzieci. Ciężko jest przystosować się do nowego świata, w którym dotykanie głowy
nie jest obrazą, są inne ubrania w zależności od pory roku, a ryż jemy
widelcem. Wspaniale narysowana złożoność akulturacji poprzez najdrobniejsze
anegdoty wynikające z różnic kulturowych, aż po moment kiedy nie jest się już
Wietnamką, bo utraciło się swoją kruchość, ale nie jest się też członkiem „narodu quebeckiego”. Kim jestem?
Nie jest to proza idealna.
Czytelnik natknie się na fragmenty, które usypiają, które w tej powieści są
zbędne, choć bez wątpienia poruszają tematy ważne - turystyka seksualna, los
dzieci narodzonych w następstwie szalonych nocy z amerykańskimi żołnierzami. Po prostu nie
przystają do osobistego tonu i do pierwszoosobowej narracji. Autorka wypływa na
zbyt szerokie wody, zupełnie niepotrzebnie. Książka jest wspaniale poetycka i
zbyteczny jest tu reportaż.
Czy jest tu zatem cała
wielkość życia? Dla mnie nie, ale zapewne jakaś jego znacząca część. Ta
książka to przede wszystkim obserwacja i atmosfera, dla czytelnika
kontemplacja. Nie będę tutaj wypisywać truizmów, że wojna jest zła i że ta
książka to tego kolejne świadectwo. To nie jest głos pacyfistyczny w żadnej
dyskusji. To pamiętnik. Historia jakich wiele, a jakie najczęściej pozostają
nieopowiedziane, niewypowiedziane.
0 komentarze