„Prawda o sprawie Harry’ego Queberta”
Dwudziestoośmioletni pisarz Marcus
Goldman, osiąga to o czym marzy każdy twórca: sukces, w tym przypadku czytaj:
bestseller, pierwsze strony gazet, wygodne życie, apartament w Nowym Jorku.
Niestety przesypia zupełnie swoje pięć minut. Miesiące mijają, a nowej książki
nie widać. Co gorsza, mimo wielu prób, mimo wakacji na Florydzie, izolacji,
mimo powrotu do rodzinnego domu, natchnienie nie przychodzi. Kartka wieje
pustką. Marcus dochodzi do ściany, ale głową muru nie przebije. Zdaje się nie
być leku na jego niemoc twórczą. Aż do momentu kiedy jego mentor, przyjaciel,
wykładowca Uniwersytetu w Burrows – Harry Quebert, notabene również autor
poczytnej powieści, dla Marcusa wzór totalny - zostaje oskarżony o
zamordowanie, trzydzieści lat temu, pewnej piętnastoletniej dziewczyny Noli.
Sprawę pogarsza i okrasza pikanterią fakt, że ów profesor miał z zamordowaną …
romans. Zwłoki zakopano w ogródku, razem z rękopisem jego powieści. Szok.
Purytańska Ameryka burzy się. Zgorszenie. Niedowierzanie, bo kto byłby na tyle
głupi (?), bezczelny (?), żeby zostawić ślad zbrodni na swoim podwórku?
Dziennikarze szaleją, a jakże, co za wspaniała pożywka, istna woda na ten cały
medialny młyn i, jak to bywa w takich sprawach, wyrok w gazetach i telewizji
zostaje wydany szybko. Marcus rusza z pomocą, ze śledztwem i … nowym tematem
książki, choć przed tym ostatnim próbuje się bronić – no bo jak można
wykorzystać niedolę przyjaciela, aby w końcu ulżyć swojej pisarskiej
impotencji. Trochę to przewidywalne. Atmosfera zaczyna delikatnie przypominać „Miasteczko Twin Peaks”. Nie, nie, nie ma
tu karłów, ani Boba, ani nadprzyrodzonych sił … to te lasy New Hampshire, te
bezkresy, ten wiatr. Pierwsze déja vu.
Okazuje się, że liczba podejrzanych jest pokaźna, w zasadzie są nimi wszyscy
mieszkańcy Aurory, która tylko na pierwszy rzut oka wydaje się
istną Arkadią. To niby typowe amerykańskie miasteczko, ale dla mnie typowe
filmowo, przez co rysuje się obraz amerykańskiego społeczeństwa raczej taki,
jak znam z telewizji, a nie z autopsji. Liczba grzechów jest tutaj niespotykanie
skumulowana i praktycznie każdy ma coś na sumieniu. Nawet denatka, choć
początkowo opisywana jako urocza, miła, sympatyczna piętnastolatka o gołębim
sercu, tak naprawdę – uwaga déja lu
tym razem – jest kusicielką i diablicą. Nie umywa się ona do wzoru z Nabokowa, a
jej grzechy stopniowo ulegają wybieleniu idąc raczej w kierunku „Doktora Jekyll i Pana Hyde” i „Egzorcyzmów Emily Rose”, ale powoduje to
kolejne déja … . I gdzie tu Stieg
Larsson i jego „Millenium”, bo tak
krytycy okrzyknęli tą książkę. Nie szukajcie. A jednak powieść podobała mi się
jako kryminał, poszukiwanie zabójcy Noli mnie wciągnęło. Dobrze zawiązana
akcja, toczyła się wartko, ale… . Znowu będę się czepiać niestety – „tropy, tropy i wciąż nowe tropy” (!) -
tak drogi autorze mówisz do siebie, czy do zirytowanego już trochę czytelnika?
Liczba zwrotów akcji zmęczyła mnie niemiłosiernie. Mordercę przedstawiono
światu kilkakrotnie, a ilość przemilczanych, przeoczonych i ukrytych szczegółów
z dnia zabóstwa poraża, tak jakby czekały właśnie na Marcusa Goldmana. Wciąż
mam w głowie pytanie, czy faktycznie odnaleziono sprawcę prawdziwego. Po drugie
bohaterowie: jedni do bólu schematyczni, inni ciekawie zarysowani.
Obok śledztwa toczy się także inna
historia – o pisaniu książek. Każdy rozdział rozpoczyna wskazówka Harry’ego dla
Marcusa w stylu: „Najważniejszy Marcusie,
jest pierwszy rozdział. Jeśli nie spodoba się czytelnikom, nie przeczytają
dalszego ciągu twojej książki.” lub “Drugi
rozdział jest bardzo ważny, Marcusie. Musi być mocny i zaskakujący.(…) tak jak
cios w boksie. Jesteś praworęczny, ale gdy przyjmujesz gardę, wtedy do przodu
zawsze wyciągasz lewą pięść; pierwszy prostu ogłusza przeciwnika, a po nim
następuje mocny cios z prawej, który powala go na deski.” Dużo tu będzie
konotacji boksersko-literackich. Dla mnie dość płytkie.
Podsumuję – dobry kryminał, ale
przydługi dzięki pobocznym historiom. Jest z nim trochę jak z pływaniem
na dużych falach, buja. Czasem zostajemy porwani w wir sensacyjnej intrygi, a
za chwilę wyrzuceni na mieliznę z jakimś bełkotem o literaturze ani odkrywczym,
ani ciekawym; raz gonimy mordercę, a za chwilę trafiamy na kawę do Tamary Quinn
i taplamy się w powielanych schematach znanych z innych książek. Dobrze, że nie
mam choroby morskiej. Na fali boom ‘u literatury kryminalnej "Prawda..." będzie
wysoko w rankingach, ale nie jest to literackie arcydzieło.
0 komentarze