Napisałeś do
mnie kochany list, na który należałoby odpowiedzieć od razu lub wcale,
tymczasem upłynęły dwa tygodnie bez mej odpowiedzi, co byłoby niewybaczalne,
ale mam ku temu dwa powody. Przede wszystkim chciałem napisać Ci dopiero po
uważnej refleksji, ponieważ odpowiedź na Twój list wydaje mi się ważniejsza od
jakiejkolwiek innej z poprzednich listów do Ciebie (niestety, nie dotarłem do
tej sprawy), a po drugie przeczytałem dzienniki Hebbela (jakieś 1800 stron) jednym
tchem, podczas gdy przedtem zawsze gryzłem małe kawałeczki, które były dla mnie
bez smaku. Wciąż to samo, więc zacząłem czytać po kolei. Najpierw była to gra,
ale wreszcie zacząłem się czuć jak jaskiniowiec, który toczy głaz przed
wejściem do jaskini, początkowo dla zabawy i z nudów, ale gdy w jaskini robi
się ciemno i duszno z braku powietrza, przestraszony usiłuję z ogromną energią
ów głaz odepchnąć. Ale głaz stał się przez ten czas dziesięciokrotnie cięższy i
człowiek musi walczyć z nim ze wszystkich sił, by wróciło światło i powietrze.
Po prostu nie mogłem wziąć do ręki pióra przez ten okres. Ponieważ – kiedy bada
się życie, które spiętrza się coraz wyżej bez wyłomów, tak wysokie, że ledwo
można je sięgnąć polową lornetką – sumienie nie może się uspokoić. To jednak
dobrze, gdy sumienie otrzymuje ciężkie rany, ponieważ staje się dzięki temu
bardziej wrażliwe na każde ukłucie. Uważam, że powinniśmy czytać tylko takie książki,
które nas gryzą i kłują. Jeśli książka, którą czytamy, nie zmusza nas do ciosem
w głowę do obudzenia się, po cóż ją czytać ? By czytanie miało czynić nas
szczęśliwymi, jak piszesz? Wielki Boże, bylibyśmy w pełni szczęśliwi, gdybyśmy
nie mieli książek, a książki, które nas uszczęśliwiają, moglibyśmy pisać sami,
gdyby to było konieczne. Potrzebujemy książek, które działają na nas jak
nieszczęście, pogrążają nas w rozpaczy niczym śmierć osoby, która kochamy
bardziej niż siebie, jak wygnanie w puszczę z dala od innych, jak samobójstwo.
Książka musi być toporem dla morza zamarzniętego w naszym wnętrzu. Taka jest
moja wiara. (…)
Harry Hole powraca i ma się lepiej! Tak bohater, bo dzielnie opiera się
swojej największej słabości, jak i autor, bo „Karaluchy” są o wiele lepsze niż "Człowiek nietoperz"! Pięć
godzin, tyle zajęło mi przeczytanie, a byłoby krócej, gdyby Marcin nie schował
książki! Irytowało go moje ciągłe, wczorajsze znikanie z kryminałem pod bluzką
i bunkrowanie się w łazience – „Masz coś
z żołądkiem? Ciągle tam siedzisz.”
Nie mogłam się oderwać! Nesbø fantastycznie prowadzi akcję. Najpierw
wciąga czytelnika w opowieść, która na początku wydaje się tak banalnym
rozwiązaniem kryminalnej zagadki, że aż szkoda nam autora, ale już kiedy udaje
mu się nas przekonać … ciach! Odcina nitkę historii i spadamy z hukiem na
ziemię – „Czytelniku jak mogłeś w to
uwierzyć?!”. Kiedy akcja na chwile przystaje, okazuje się, że tam właśnie
ukryto fragment klucza do rozwiązania zagadki. Miejcie się na baczności! A
autor kusi dalej, ciągle wyprowadzając nas w pole i ślepe zaułki, podsuwając
rozwiązanie i grając na nosie. Cudownie, lubię się tak bawić. Książkowa
ciuciubabka. Napięcie utrzymane przez całą powieść i chociaż zorientowałam się
KTO i mniej więcej DLACZEGO, to nie odebrało to kryminałowi napięcia. I Harry,
ujmujący jak nigdy! Zaczynam go skrycie wielbić – tą jego charyzmę,
nonszalancję, ten jego introwertyzm, cynizm, poczucie humoru i
niedoskonałość(-ci).
Tym razem rusza do Bangkoku, aby rozwikłać zagadkę
śmierci ambasadora Norwegii, Atlego Molnes, pchniętego nożem w podrzędnym
motelu-burdelu. Egzotyczne miasto, które tętni, pulsuje jak żywy organizm,
wypełnione dźwiękiem, hukiem, hałasem. Kilometrowe korki, zaduch, fetor,
robactwo, smród i brud. A ambasadorowi zachciało się w tym klimacie łyżwiarki…
. Sprawa nie wygląda dobrze, bo za wszystkim stoi nieczysta polityka i wielkie
pieniądze. Każdy może mieć ochotę ukryć to i owo, mataczyć, a nawet sprawić, żeby
prawda nie ujrzała światła dziennego. I kto lepiej wpasuje się w takie tło, jak
nie wiecznie trzeźwiejący detektyw? Harry oficjalnie staje się figurantem i do
pewnego momentu gra tak, jak mu zagrają. Sekretów i sprzeczności jest wiele:
ambasador był homoseksualistą i w chwili śmierci miał przy sobie fotografię
małego tajskiego chłopca w niedwuznacznej sytuacji. Tak, tak czeka nas
prawdziwe bagno ludzkich dewiacji, potrzeb, siatek pedofilskich, tajskich
prostytutek, uzależnień. Mroczne klimaty, aż cierpnie skóra. A pan ambasador to
przyjaciel premiera i członek Chrześcijańskiej Partii Ludowej. Skandal
murowany. Galeria podejrzanych świetnie namalowana – żona, córka ambasadora,
tajne służby, współpracownicy, sukcesorzy, wierzyciele (bo pan ambasador lubił
sobie pograć). Jest w czym wybierać!
Czy można przeczytać tą część pominąwszy pierwszą? Myślę,
że tak. Ja lubię po kolei. Sprawy kryminalne są odrębne, ale opowieść o życiu
Harrego i o nim samym, dawkowana jest w każdym tomie, w tle.
To nie jest jeszcze to czego oczekiwałam, ale myślę, że
zmierzamy ku ideałowi. Ta część jest faktycznie jak tajski masaż, momentami
akupresura jest tak silna, że z bólu ciskamy zęby, momentami autor rozciąga
nasz mózg i zmusza do gimnastyki, a to wszystko pośród orientalnych zapachów i
stęchlizny. Podobno z każdym tomem serii jest lepiej, więc bardzo się cieszę,
bo właśnie zakupiłam „Czerwone gardło”.
Ktoś w komentarzach poradził mi dawkować sobie te kryminały, obawiam się, że
nie będę potrafiła. Mój apetyt rośnie.
Jo Nesbø, „Karaluchy”,
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2013
Czy zastanawialiście się kiedyś jaki skład chemiczny maja
łzy? Encyklopedia podaje, że to głównie woda, trochę soli, białek i substancji
bakteriobójczych. A podobno łzy różnią się składem chemicznym i smakiem w
zależności od odczuwanych emocji. Mogą być słodkie, gorzkie, słone, bolesne,
radosne, smakować lękiem, obojętnością, smutkiem. Cała paleta emocji zaklęta w
drobnej kropli spływającej po policzku. Niezwykłe. I łzami właśnie od
pierwszych stron spływa najnowsza powieść jednego z najwybitniejszych pisarzy australijskich,
Petera Careya, dwukrotnego laureata Nagrody Bookera.
„Umarł, a mnie nikt
nic nie powiedział”. Poznajemy Catherine w dniu, w którym jej kochanek
Matthew Tindall odchodzi z tego świata. Po trzynastu latach zostaje sama. Sama w
kompletnej ciszy, którą przerywa tylko angielski deszcz uderzający w szyby. Nikt
nie wypełnia już chwil, zostaje pustka, w której płacz niesie się echem. Nie
może przeżywać tej śmierci inaczej jak w samotności, była przecież tą drugą.
Nie może iść na pogrzeb, ani głośno wyrazić tego, co czuje, nie ma się komu zwierzyć.
Sama. Swoje życie oparła na jednej kotwicy, a okręt zatonął. Sama i te przeklęte
wspomnienia. Jakie to musi być bolesne! Dlatego pije, bierze lorazepam i wciąga
kreski kokainy. Ból pozostaje niemy i skryty. Catherine jest kobietą samodzielną,
trochę zadziorną, trochę zagubioną. Naukowiec, umysł ścisły – „Jak mógł umrzeć?” pyta. Dobrze, że jest
praca, też pomaga się znieczulić. Niestety, nie może się na niej skupić, bo włamuje
się do skrzynki ukochanego i czyta maile jakie do siebie pisali, kasując je jeden
po drugim, a każde „usuń” tnie skórę
jak ostrze. Małe światełko w tunelu pojawia się, kiedy jeden ze współpracowników, wtajemniczony w ich romans,
podsuwa kobiecie do renowacji i poskładania niezwykłą maszynę. Zaczyna się gra.
Catherine jest horolożką, zajmuje się przywracaniem do życia starych zegarów
i maszyn. Tym razem nie będzie to zegar, a mechanizm pochodzący z XIX wieku, niby
kaczka, a może łabędź. Urządzenie iście magiczne, bo ptak poruszał się, pływał,
chwytała rzucane na wodę ziarna, jadł je i wydalał. Prawdziwe cudeńko. Twórcą pierwotnej
koncepcji, z 1738 roku, był Francuz Jacques de Vaucanson. Sto lat później jego
plany wpadły w ręce niejakiego Henrego Brandlinga, ułożonego, pragmatycznego człowieka,
który postawania zamówić rekonstrukcje owej kaczki dla śmiertelnie chorego
syna. Zaczyna wierzyć, że ta „zabawka” to jedyna nadzieja na uzdrowienie
dziecka i trzymał się jej kurczowo. Aby ziścić swoje marzenia udaje się do Niemiec
w poszukiwaniu mechanika, a słyszał, że najwybitniejsi mieszkają w okolicach Karlsruhe.
To, co go tam spotka wydaje się trochę jak z bajki braci Grimm: tajemnicza wyprawa,
równie tajemniczy ludzie, zjawy, naukowcy, geniusze, porwania. Wszystko na
pograniczu absurdu, radykalizmu i upiornych pasji. Są najrozmaitsze maszyny i
urządzenia samoliczące, mechaniczny Chrystus, który rozkłada ręce w geście
błogosławieństwa, a potem padając na ziemie śmieje się. Dzieje się wiele
rzeczy, których nie da się logicznie wyjaśnić i pojąć. Brandling wydaje się być
więziony, ubezwłasnowolniony, osaczony, ale ciągle czeka na kaczkę. Wszystko skrupulatnie
spisuje w dziennikach, które czyta Catherine. Dwie samotności, dwa cierpienia. Równoległe,
choć rozdzielone wiekami. Ona też składa ptaka: poleruje szklane rurki, koła zębate,
tysiące części. Element po elemencie. Spokojnie, racjonalnie, aż do pojawienia się
asystentki, młodej Amandy. Catherine pracuje, Amanda doszukuje się drugiego dna,
mistycyzmu, jakby łabędź niósł jakieś ukryte przesłanie. Narasta uczucie niepokoju,
nieuchronności katastrofy, jakiegoś końca brutalnego i wszechogarniającego. Czy
da się przewidzieć nieprzewidywalne? „Od lat
wierzyłam w to, że konstruowanie zegarów jest w stanie ukoić każdy zamęt w
duszy i sercu. Tak mocno w to wierzyłam i tak bardzo się myliłam”.
Po stracie, odejściu bliskich lub w obliczu ich rychłej
śmierci, ilu z nas nie chciałoby móc cudownie uzdrawiać, wskrzesić ukochanej
osoby. Iluż z nas nie chciało by mieć takiej mocy, aby cofnąć czas, przywrócić życie,
jak w historii Łazarza, a może Pigmaliona? Być Bogiem, na moment. Cóż, wiemy,
że nawet najgenialniejsza maszyna życia nie zastąpi, bo dusza … . Nie posądzajmy
jednak autora o taki truizm. Bo nie o duszę w tej książce chodzi, bo można ją czytać
w różny sposób: jako dwie ciekawe historie ludzi, których życie legło w gruzach
i pogrążyło się w chaosie, albo jak medytacje o życiu, albo jak traktat o ślepej
fascynacji techniką i nauką. Illud aspicis non vides. Z
czasem zaczynamy się orientować, że bierzemy udział w grze. Ktoś przejmuje
kontrolę. Boski plan. Theatrum mundi. Peter
Carey jest wielkim pisarzem, a ta powieść jest jak obraz Rothki – nieprzenikniona,
bo zbyt wiele tu płaszczyzn, zbyt wiele wymiarów, niejednoznaczności. Genialnie. Wielka literatura.
Peter Carey ”Chemia łez”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2013
To książka niepozorna. Sto
pięćdziesiąt siedem stron. Wymiary 20x13 cm, a komentarz z tyłu głosi: „Opowieść mieszcząca w sobie całą wielkość
życia.” Śmiała obietnica. Okładka oblana jest czernią, która stopniowo
przechodzi w granat, indygo. Z mroku wyłania się dryfująca w świetle księżyca
łódź z lodu, z wbitymi trzema kruchymi i delikatnymi sadzonkami ryżu.
Wewnętrzną stronę okładki wyściełano zdjęciem głuptaków na skalistym wybrzeżu
wyspy Bonaventura niedaleko Quebecku. I jeszcze ten tytuł, prawdziwa enigma ”Ru” - nie jest to imię, ani nazwa
miejsca, ale: w języku francuskim „źródło”
lub „upływ czasu, łez”, a w
wietnamskim „kołysanka”. Po
przeczytaniu pomyślę jak fantastycznie te trzy znaczenia oddają różne wymiary
książki autorstwa Kim Thúy. To debiut i od razu nadmienię, że dla mnie udany,
zapowiedź ogromnego talentu.
Zaczynam czytać i już na
wstępie kolejna niespodzianka, bo zaskakuje sposób pisania. Przewracam kartkę:
czy to jakiś prolog? Nie chodzi o styl autorki, ale o formę. Jest tu ponad sto
obrazków ze słów. Niektórzy mogą odebrać je jako wiersze pisane prozą, rzadko
który przekracza stronę. Całość stworzy impresjonistyczny obraz, doskonale oddający
momenty, chwile ulotne, zmysłowe i nastrój. I o ile impresjonizm nie penetrował
powierzchni codzienności, to Kim Thúy wręcz przeciwnie i to z różnych punktów
widzenia – dziecka, córki, kuzynki, mamy, żony, Wietnamki, Kanadyjki.
Pierwszoosobowy narrator, Nguyen An Tinh, której imię znaczy “spokojne
wnętrze”, niesentymentalnie prowadzi nas przez ludzkie dramaty i radości. Bez
upiększania, bez patosu z pełną godnością. To historia inspirowana przeżyciami
autorki. Ale nie znajdziemy tu typowej biograficznej marszruty. Chronologia
została złamana, a wręcz połamana. Imiona, nazwiska, daty, przyczyny są nie
ważne. Jedynie słowa spinają poszczególne obrazki, tak, że ostatnie stają się
pierwszymi. Wizualne wskazówki, slajdy, zapachy łączą poszczególne fragmenty.
Mniej dokumentu więcej wyobraźni. Krok do przodu, krok do tyłu. Kołysanie w
rytmie wspomnień, które sięgają lat siedemdziesiątych XX wieku, kiedy jako
zaledwie dziesięcioletnia dziewczynka musiała uciekać z Wietnamu, po zdobyciu
jego południowej części przez komunistów. Dotychczas spokojne życie, i to mimo
szalejącej wojny (co za paradoks!), zostaje w jednej chwili przerwane. Dom w
Sajgonie podzielono na kilka maleńkich mieszkań, skonfiskowano
(zinwentaryzowano) cały majątek. Skończyła się gra w tenisa i magdalenki.
Rodzina dołączyła do tysięcy boat people.
Łódź nr KG0338, taka przepustka do bezpieczniejszego świata. Kilka desek
połączonych, aby przewieść tłum uciekinierów. Najpierw do Malezji, do obozu
uchodźców, gdzie zamieszkają w skleconej prowizorycznie chatce, co dzień
zapadającej się coraz głębiej w glinie. Obóz kloacznych zapachów, starych ryb,
świerzbu i roju robaków. I ten pozorny spokój, że nikt nikogo nie zastrzeli
ani nie zreedukuje w obozie. A jednak, człowiek i w takich warunkach
organizuje sobie życie: zbiera deszczówkę, prowadzi lekcje angielskiego,
zawiera przyjaźnie. „(...) myślałam, że
wojna i pokój to antonimy. A przecież żyłam w pokoju, kiedyWietnam był w ogniu, wojnę zaś poznałam
dopiero wtedy, gdy Wietnam odłożył już broń.” Ta podróż ma uratować i
odmienić jej życie. I tak się dzieje, choć nie będzie tu cudownego ocalenia ani
boskiej interwencji. To początek nowej drogi dla osoby, która staje pomiędzy
dwoma tak skrajnie różnymi kulturami, której tożsamość się rozwidla, którą
dominująca matka popycha na skraj, bo ma ambicje i konkretne oczekiwania wobec
dzieci. Ciężko jest przystosować się do nowego świata, w którym dotykanie głowy
nie jest obrazą, są inne ubrania w zależności od pory roku, a ryż jemy
widelcem. Wspaniale narysowana złożoność akulturacji poprzez najdrobniejsze
anegdoty wynikające z różnic kulturowych, aż po moment kiedy nie jest się już
Wietnamką, bo utraciło się swoją kruchość, ale nie jest się też członkiem „narodu quebeckiego”. Kim jestem?
Nie jest to proza idealna.
Czytelnik natknie się na fragmenty, które usypiają, które w tej powieści są
zbędne, choć bez wątpienia poruszają tematy ważne - turystyka seksualna, los
dzieci narodzonych w następstwie szalonych nocy zamerykańskimi żołnierzami. Po prostu nie
przystają do osobistego tonu i do pierwszoosobowej narracji. Autorka wypływa na
zbyt szerokie wody, zupełnie niepotrzebnie. Książka jest wspaniale poetycka i
zbyteczny jest tu reportaż.
Czy jest tu zatem cała
wielkość życia? Dla mnie nie, ale zapewne jakaś jego znacząca część. Ta
książka to przede wszystkim obserwacja i atmosfera, dla czytelnika
kontemplacja. Nie będę tutaj wypisywać truizmów, że wojna jest zła i że ta
książka to tego kolejne świadectwo. To nie jest głos pacyfistyczny w żadnej
dyskusji. To pamiętnik. Historia jakich wiele, a jakie najczęściej pozostają
nieopowiedziane, niewypowiedziane.
Kim Thúy „Ru”, Wydawnictwo Drzewo
Babel, Warszawa 2012
„… będziecie mieszkać w namiotach przez całe życie,
abyście długo żyli na ziemi, na której jesteście wędrowcami.”
Bruce Chatwin to wyjątkowy
człowiek i wspaniały pisarz, mówi się, że jeden z bardziej wpływowych twórców naszych
czasów. Pochodził z Sheffield w Anglii, jako nastolatek rozpoczął pracę w domu
aukcyjnym Sotheby’s specjalizując się w antykach i malarstwie impresjonistów,
potem miał przelotny romans z archeologią, pracował jako dziennikarz w „The Sunday Times”. Podróżnik i pisarz. Gwiazda
pozostająca jednocześnie zagadką. Żonaty dwadzieścia trzy lata, zniewieściały,
humorzasty, szukający samotności, uciekający w romanse z mężczyznami. Zmarł
młodo, w wieku czterdziestu ośmiu lat, w wyniku obniżonej odporności organizmu.
Jego życie naznaczył polimorficzny wręcz nomadyzm. Mając ojca w marynarce
wojennej, mały Bruce pomieszkiwał z mamą u krewnych i przyjaciół, później
zafascynował się atlasami i wymyślaniem niezwykłych historii, czym skazał się
na wykluczenie z grupy przez inne dzieci. Zaczął wierzyć, że ludzie mają „wewnętrzną potrzebę czy instynkt migracyjny,
który wraz ze zmianami pór roku zmusza (…) do pokonywania wielkich przestrzeni.”
Ta myśl zdominowała cały wydany pośmiertnie zbiór pod tytułem „Anatomia niepokoju”.
Chatwin poszukuje źródeł nomadyzmu,
tego impulsu, tego magnesu, który każe nam opuszczać dom, co więcej, który
sprawia, że nie chcemy się nigdzie zadomowić. Jego twórczość to kombinacja
doświadczenia, mitu, mistyfikacji i poszukiwań. A ta książka, to kolekcja niepublikowanych
wcześniej esejów, szkiców z podróży, opowiadań, recenzji i rozważań. Dla kogoś,
kto spotyka Chatwina po raz pierwszy to dobra lektura. Taka próbka twórczości. Pięć
części, kolejność czytania nie ma znaczenia. Wsiadamy do wybranego przedziału i
ruszamy. W pierwszej, osobistej, pisze o swoim życiu i metodzie pisarskiej. W
drugiej jest cykl opowiadań z pogranicza beletrystyki i reportażu, gdzie, jak u
Borgesa, historia splata się z wyobrażeniem. Przebrnęłam szybko niesiona na
skrzydłach lekkiego pióra Chatwina. Cudnie. „Mleko” zachwyca zmysłowością i subtelnością, a fragment o Timbuktu obnaża
mit i tajemnicę miasta, brutalnie. Wprowadzenie alter ego autora wzmaga przyjemność lektury. Trzecia część to jakby
szkic książki, którą chciał napisać o nomadyzmie, ustosunkować się do myśli Pascala
„o człowieku niezdolnym spokojnie
usiedzieć w pokoju”. Dużo tu rozważań o kulturze i cywilizacji, o tym jak
się ścierają i oddziałują na siebie. Czas na odpoczynek w podróży. Kartki
odwracam się coraz wolniej, więcej czasu potrzeba, żeby pomyśleć, co autor miał
na myśli. Rozpraszam się. Jak dla mnie za dużo cytatów, odwołań, przemyślenia czasami
płytkie, ale może to tylko taki szkic, burza myśli? Coś jakby uwiera. Czwarta część
to recenzje, a piąta rozważania o sztuce. Recenzja biografii Roberta Louisa
Stevensona jak dla mnie niezwykła, jakby Chatwin pisał ją na nowo, jakby pisał
o sobie, bo emanuje z niej empatia. Uderza wspaniały dar obserwacji pisarza, umiejętność
analitycznego myślenia i skrupulatność.
Trudno tą książkę jednoznacznie
zakwalifikować. Od najbardziej oddalonych i najmniej znanych miejsc na świecie,
poprzez sztukę, po rozważania natury antropologiczno-filozoficznej. Wszystko
opowiadane z literacką wrażliwością, daleką od typowej podróżniczej narracji. Czuć
głód wędrówki, bo chociaż pisarz znalazła miejsce, w którym „może powiesić kapelusz” to wysuwa
kolejne argumenty, wspierające nomadyczny tryb życia. Czuć niepokój. I chociaż
jest inteligentnie, błyskotliwie i bezpretensjonalnie, choć widać wspaniały
talent do snucia opowieści i potwierdzenie, że wielka narracja wciąż jest
obecna, to książka jest nierówna, a teksty nie trzymają wspólnego poziomu. Być może
w innym kontekście łatwiej byłoby niektóre z nich odczytać i nie nudzić się.
Bruce Chatwin “Anatomia niepokoju” , Świat Książki, Warszawa
2012
Mały troll Maciupek to sympatyczny płochliwy
stwór. Ze swoimi krótkimi, postrzępionymi włoskami, w ciemnym płaszczu i za małych butach
na lekkim obcasie, wygląda przyjaźnie. Mieszka sam i żyje w … strachu: przed ciemnością,
przed Buką, Paszczakami, szmerami, piskami. Wieczorami oświetla cały dom lampami,
żeby czuć się bezpiecznie. Nie ma go kto pocieszyć, nie ma kto przytulić. Pewnego dnia mając dość lęku, rusza w drogę, z wielką torbą. Spotyka mnóstwo stworzeń, bawiących się
i spędzających miło czas, ale jest zbyt nieśmiały, żeby podejść do nich. Tak więc
omija go przejażdżka wozem z Filifionką, bryczką z Homkami, pyszny placek
malinowy, karuzela. Jak pokonać strach, który mieszka w środku? Jak wyjść zza kamienia i nie kryć się w lesie? Wszytko zmienia tajemniczy list w
butelce znaleziony nad brzegiem morza, „bo świat zupełnie się zmienia, nawet gdy jesteś
strachliwy: jeśli masz kogoś pocieszyć, wszystko staje się możliwe”. Ten
list to ważny motyw, bo po pierwsze: to właśnie list od pewnego chłopca, który
ogromnie bał się świata, stał się inspiracją do stworzenia tej książki, a po
drugie: z listem wiąże się czekające na czytelnika zdanie.
„Kto
pocieszy Maciupka?” należy do mniej znanych w twórczości Tove Jansson. Została
wydana w 1960 roku. Premiera polska miała miejsce w 1980 roku nakładem Naszej Księgarni w przekładzie prozą Teresy Chłapowskiej. Na wznowienie zdecydowało
się Wydawnicatwo EneDueRabe. Co za strzał w dziesiątkę!
Najnowsze wydanie napisane jest wierszem (tak jak oryginał) w przekładzie Ewu
Kozyry-Pawlak. Rymy wprawdzie gdzieniegdzie szwankują, ale nieznacznie. Książka
jest prawdziwą perełką – duży format, twarda oprawa, całostronicowe ilustracje
samej Tove cudownie oddają klimat strachu przed Buką, radości, samotności. Sam
tekst jest starannie wykaligrafowany, jakby odręcznie pisany. Piątka z plusem. To
jest druga po „Co było potem?” (recenzja
wkrótce) książka obrazkowa Tove Jansson opublikowana przez
EneDueRabe, a w zapowiedziach „Niebezpiecznapodróż”. Ja traktuje te książki
jako wstęp do czytania z Lilką Muminków, bo pojawiają się tu Mimbla, Włoczykij,
Mała Mi. Dobrze ich poznać wcześniej.
Tove Jansson, „Kto pocieszy Maciupka?”, Wydawnictwo EneDueRabe, Gdańsk 2013
Kiedy pomyślę o literaturze
norweskiej pierwsze nazwiska jakie przychodzą mi na myśl to Henrik Ibsen, Jostein Gaarder,Åsne Seierstad i jeszcze Thor Heyerdahl (tak, tu już
naprawdę przekopuje swoją pamięć, ale podróżnik też pisał książki). Dość marnie.
Spośród norweskich noblistów nie potrafię wymienić żadnego. Ale ostatnio
literatura skandynawska przeżywa renesans, głównie za sprawą kryminałów, ale
może to przyczółek jakiejś poważniejszej fali. Od lat 70-tych kiedy Wydawnictwo Poznańskie wydało
serię skandynawską, nie przypominam sobie takiego boom’u. Ludzie wprost
oszaleli na ich punkcie i jednym tchem wymieniają Mankell’a, Larssona,
Johana Theorina, Läckberg, Kallentofta, Karin Fossum i gwiazdę gwiazd- Jo Nesbø. Na jego temat słyszałam same peany: że
fenomen, że najlepszy, że połyka się tom za tomem. Kim jest człowiek,
którego twórczości jeszcze nie znam? Na jego oficjalnej stronie zdjęcie w
kapturze. Spogląda na mnie dość przystojny mężczyzna, przypomina jeńca wojennego,
może to przez tą szczupłość. Mówi o sobie, że pochodzi z rodziny czytaczy i opowiadaczy
historii. Sportowiec z pasji i ekonomista z przypadku. Pracownik korporacji,
który pewnego dnia poczuł wypalenie i na sześć miesięcy uciekł do Australii,
tam narodził się Harry Hole.
Harry, Harry. Policjant, alkoholik,
abnegat. Lekko odpychający w sposobie bycia, co tylko przyciąga kobiety.
Momentami opanowany, skupiony, dociekliwy, aby w ciągu ułamka sekundy przeistoczyć
się w awanturnika i szaleńca. Przeszedł w życiu swoje. Przez swoją brawurę zabił
człowieka. Teraz rusza do Sidney, aby rozwikłać morderstwo Inger Holter, byłej
prezenterki telewizyjnej. Dziewczyna została zgwałcona, uduszona i zrzucona z
urwiska, zaś wszelkie ślady starannie ukryte. Morderstwo na tle seksualnym? Zbrodnia
doskonała? Harremu partneruje Andrew Kensington. Dziwny typ, niby chcę go
polubić, ale coś mnie powstrzymuje. Wydaje się poczciwy i sympatyczny. Człowiek
zagadka, ale taki, który raczej irytuje, skrywa swoje demony i wypuszcza je
stopniowo na światło dzienne. W końcu zaskakuje i budzi współczucie.
Akcja rozkręca się powoli, a ścisłej mówiąc bardzo
leniwie. Ruszamy na ulice Sidney, a także mniejszych australijskich miasteczek,
w świat podejrzanych typków, klubów ze striptizem, narkomanów, prostytutek,
alkoholu, nielegalnego boksu, a nade wszytko ludzkich tajemnic i sekretów.
Kryminał lekko depresyjny. Różowo nie jest kochani! Im bardziej zgłębiamy się w
lekturę tym atmosfera bardziej gęstnieje. Długie dialogi bohaterów, historia
Australii i mity Aborygenów mocno oplatają fabułę i mają nakierowywać Harrego
na rozwiązanie zagadki. I to jest akurat gorszy pomysł autora, zionie sztucznością.
To się Nesbø powysilał. Nawet całość podzielono na trzy części o
tajemniczo brzmiących tytułach. Już w pewnym momencie myślałam, że zmierzamy ku
rozwiązaniu, za którym stoi jakiś duch, upiór, mara, czyli science fiction. Zaczynałam czuć rozczarowanie - skąd ten zachwyt
ludzi? Przecież śledztwo nie porusza się na przód, co więcej: nie ma o nim mowy,
to znaczy majaczy gdzieś w tle, ale tle skąpanym w poważnej mgle. Kiedy w
pewnym momencie Harry przechyla szklaneczkę whisky, rozpoczyna się oniryczna
część książki. Narkotyczny bal. I tak właśnie jest z tą pozycją...czytelnik
ocknie się wtedy, kiedy z letargu przebudzi się Harry. Najpierw zespół
nagłej zmiany strefy czasowej, potem Jim Beam, a potem kwas. Część książki czytamy w
zawieszeniu. Nie można jednak tego kryminału skreślać, a autorowi zarzucać
nieudolność i porażkę. Nesbø buduje napięcie bardzo umiejętnie, bo wtedy kiedy
chcemy sobie ziewnąć, on dodaje nowy smaczek i od razu nabieramy chęci czytania.
A bliżej końca zaczyna się prawdziwe przyspieszenie, aż chce się nielegalnie zajrzeć
na ostatnia stronę, żeby nie tyle wiedzieć kto, ale głównie dlaczego. Czy to
faktycznie seryjny morderca?
Resumując pierwsza część przygód
może zniechęcić, bo fabuła nie porywa. Plusem są za to bohaterowie i na ich
przykładzie ukazana dwoistość ludzkiej natury. Harry mnie zaintrygował, nie
jest to wprawdzie postać genialna, ale ciekawi mnie co z nim będzie i jak poradzi
sobie ze swoimi traumami. Dlatego zakupiłam kolejne części ...
Jo Nesbø, „Człowiek nietoperz”, Wydawnictwo Dolnośląskie,
Wrocław 2012