„Utracony dar słonej krwi” Alistair MacLeod, czyli Syzyf w Kanadzie


Z wyroku bogów Syzyf musiał nieustannie toczyć pod górę głaz, który, znalazłszy się na szczycie, spadał siłą własnego ciężaru. Bogowie nie bez racji doszli do wniosku, że nie ma straszniejszej kary niż praca bezużyteczna i bez nadziei.
Albert Camus

Utracony dar słonej krwi” to zbiór historii nadzwyczaj prostych i przepięknie napisanych. Pakiet wyszedl spod pióra, a co tam, narodowego skarbu Kanady, u nas praktycznie nieznanego. Alistair MacLeod, który zmarł w 2014 roku, pozostawił po sobie niewiele tekstów: jedną powieść i około dwudziestu opowiadań, wszystko na przestrzeni  pięćdziesięciu lat, bez użycia komputera, bez brudnopisów. Swoje opowieści osadzał na wyspie Cape Breton i w Nowej Szkocji, w środowisku rybaków, farmerów, górników, w surowych i ponurych miasteczkach-dziurach. Silni i krzepcy zdobywcy, pogromcy bezwzględnej, szarej od koloru skał krainy. Odważani i pokorni ludzie, żyjący często w skrajnej biedzie, według nienaruszalnych zasad, w rytmie wystukiwanym przez przyrodę. Czas płynął tam w innym tempie, a słowo kompromis nie istniało. Ludzie funkcjonowali w rodzinach, gdzie jak płyty tektoniczne ścierały się ze sobą pokolenia. Dzieci pragnące z czasem odejść z miejsc ukochanych przez dziadków i zasiedziałych przez rodziców, od ról i schematów przez nich niesionych niczym kamienie, od zadań wykonywanych od lat, od bólu, rutyny i niewygody. Nowe pokolenia czujące ciężar poświęcenia przodków, łaknęły odmiennych doświadczeń, marzeń i ideałów, ale niedola wciąż nad nimi wisiała.
Pokrewieństwo i świadomość trudów losu to znaki szczególne kandyjskiej narracji. Tak jak u Crummeya (a także u kolegów zza miedzy: Hardy’ego i Hemingwaya), ten realizm, lokalny koloryt, ta przynależność do miejsca prowadzi wprost do egzystencjalnych rozważań o wolności, o wyobcowaniu, o dojrzewaniu i o wyborach. I o świadomości, bo to ona pozwała decydować o życiu, w które wlepiony jest brutalnie tragizm. W micie o Syzyfie Camus chciał zobaczyć bohatera uśmiechniętego i szczęśliwego, kiedy schodził z góry, podobnie MacLeod, rysował postaci w niewdzięcznych miejscach i rolach, ale wyzwolonych z pęta codzienności, czujące absurdalność życia, świadomie o nim decydujące, a przede wszystkim nierezygnujące.

Nie ważne, że niektóre rzeczy są trudne. Nikt nie mówił, że życie ma być łatwe. Życie trzeba przeżyć.

Powyższe zdanie, wypowiedziane przez babcię śmiertelnie chorego 26-latka w opowiadaniu „Droga do Rankin's Point” jest dla mnie esencją prozy MacLeoda. Nie wiem, co bardziej porusza prostota, kryjąca przecież oczywistą głębię, ładunek emocji, a może tak swobodnie wypowiedziana puenta. Każde opowiadanie skupiało się wokół jednego wydarzenia: sprzedaży konia, ruszenia w świat, gry w bilarda, wizyty wnuczka, powrotu syna marnotrawnego. Nie było w nich wartkiej akcji, patetycznych słów, iskrzących się efektów specjalnych, nie było nawet wielkich tragedii. Autor omijał szerokim łukiem modne i popularne zabiegi, serwował piękne pisanie, pełne emocji. Zadał sobie sporo trudu, żeby zbudować atmosferę, wprowadzić nastrój. Stara dobra szkoła pisarska.
Historie MacLeoda smakowały solą, ziemią, krwią, lodem, ale jego styl kompletnie oderwał mnie od ziemi: autentyczny i zniewalający. Do tego mieszanka liryczno-poetycka, nieco melancholijna, z przeciwwagą mrocznego autentyzmu i wyrazistych obrazów. Niebezpiecznie nieznana twórczość, którą trzeba odkryć.

Alistair MacLeod „Utracony dar słonej krwi” Wydawnictwo wiatr od Morza, Gdańsk 2017


You May Also Like

1 komentarze

  1. Tez jestem pod ogromnym wrażeniem opowiadań, cudowne, treściwe i pięknie napisane, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Navigation-Menus (Do Not Edit Here!)