Gdzieś tak pod koniec pierwszego miesiąca tego roku ...
marzę, by się 2020 skończył. Zrolował następne jedenaście, ustąpił miejsca
dalszej przyszłości, która podobno pachnie nadzieją wyraźniej. Siedzę sobie w
podkrakowskiej dziupli, no i czytam. Ile przeczytałaś już książek? Nie czuję
się winna. Trzy. Chude, to jest poniżej dwustu pięćdziesięciu stron. Wybieram
sobie dość kapryśnie i nie uczestniczę w wyzwaniach. Bo tak. Poniżej podaję dwa tytuły.
Ananda Devi „Ewa ze swych zgliszcz”, przekład Krzysztof Jarosz,
Wydawnictwo w podwórku 2019
Książkę dostałam od Wydawnictwa niespodziewanie jeszcze
przed świętami. Bardzo się ucieszyłam, nie śmiałam prosić. Anandę Devi poznałam
w zeszłym roku nosiła zielone sari, opowiadała poetycko o okrucieństwie. Wróciła
w objęciach skromnej, zimnej okładki. „Kraj
przywdziewa suknię błękitnego nieba, żeby łatwiej ich uwieść. Spomiędzy jego ud
unosi się zapach morza.” Zaczęłam od opracowania Krzysztofa Jarosza. Może
to wejście tylnymi drzwiami, omówienia, wiadomo, nadają ton myślom czytelnika,
ale dla mnie tak oddalonej od
zrozumienia Mauritiusa, niezbędne. Głos tłumacza pozwala zrozumieć głębiej głos
pisarki i jej miejsce w frankofońskiej społeczności. Ananda Devi lubi
przemilczeć, wierzy bowiem w erudycję czytelników i powszechność pewnej wiedzy.
Troumaron, miejscowość pogorzelisko, zdmuchnięte przez kryzys ekonomiczny i
kolejne fale migracji. W nim Ewa, w strukturze zamiennych monologów czterech nastoletnich
głosów: własnym, Sada, Clélio i Savity. Obraz raju utraconego na rzecz
rozczarowania, rezygnacji, alkoholu, przemocy i upadłych autorytetów. Obraz
jednolitej pulpy, gdzie nikt nie ma siły się odróżniać, gdzie młodzi dzierżą władzę wśród rozgoryczenia, a Ewa żyje w znieczuleniu i upodleniu, wierząc, że oddając
swe ciało innym, dostaje władzę.
Czytając Devi wyłapuję smaczki: „krwawiące pytaniami ściany”, „dzielnicę
ujawniającą rewers czyjegoś milczenia”, „błotniste powietrze”. Wyrwane z kontekstu może brzmią banalnie, ale w
tekście wybuchają czymś wyśmienitym, dającym zmysłowe obrazy. Powieść tak
drastyczna i brudna, jednocześnie tak poetycka. Ananda Devi znowu na pograniczu
prozy i poezji. W zdaniach pojedynczych, rzadko złożonych.
Edina Szvoren ”Nie ma i lepiej, żeby nie było”, przekład Anna Butrym,
Książkowe Klimaty 2019
Książka wpisuje się w nurt zwany przez mnie prozą momentu:
uchwycone sprawy drobne, wspomnienia, chwile międzyludzkie, które zaważają na relacjach,
ryją się w pamięci, nanoszą kamienia milowe życiorysów. Grzebanie w masie kasztanowej, kanarkowe wsuwki, rozchwiane meble, odprowadzanie do szkoły. Wszystko jest świetnie,
bardzo lubię. Tu nie do końca się udało. Tej książki nie warto czytać od początku.
Od środka, od końca lepiej, a tytułowe ostatnie. Tak bym przetasowała zbiór
opowiadań węgierskiej pisarki. Mamy tu historie smutne i depresyjne, momentami nudne,
momentami fantastycznie napisane. Całość tworzy dwanaście opowiadań, luźno ze
sobą połączonych nostalgią, zmęczeniem, depresją. Bohaterowie, pogubieni w
labiryncie życia, szukają drogi wyjścia. Duszna atmosfera. Nie ma w tych
historiach wielkich wydarzeń, komplikacji, ani punktów zwrotnych. Czasem zupełnie
nie ma prądu, choć widać włożony wysiłek. Bohaterowie od nastolatków, małych
dziewczynek, matek, żon, aż po milczących ojców. Autorka koncentruje się nad
rodziną i wypaczonymi relacjami, jakbyśmy się znaleźli wśród piękna i agonii. Momentami
można wzdychać na kunsztem pisarskim Ediny Szvoren. Momentami musimy przekopać,
masochistycznie wręcz, to pole ręcznie w znoju i trudzie, dla kilku perełek
warto.
0 komentarze